piątek, 13 grudnia 2013

Mata z rdestowca japońskiego

Zabrałam się dzisiaj za zrobienie maty na ścianę kuchenną z suchych pędów rdestowca japońskiego. Ścięłam je w listopadzie i zaniosłam do domu żeby wyschły. Zawsze działały mi na wyobraźnię, bo przypominają budową pędy bambusa, są puste w środku i lekkie, a wczesne deszcze nadały im barwę czekoladową.
Mata gotowa, zajmuje spory kawał ściany i wiszą na niej sznurki suszonej papryki, czosnku, pędy suszonego kopru powiązane w pęczki końskie ogony z włókien rafii. (Rafii używam do wiązania ziół w pęczki do suszenia).
Znajdzie się na niej miejsce na świąteczną zieloną gałązkę.
W sezonie mata będzie służyć jako podręczna suszarka do ziół.
Mata nie jest taka piękna, jak sobie ją wyobrażałam przystępując do pracy, ale jest ładna i ma w sobie coś.

Przechodzę odwyk od kawy, nie piję jej wcale. Minęło już kilka dni ze złym samopoczuciem, kiedy dokładnie nic mi się nie chciało robić i dziś właśnie przeszło, mam nadzieję, że trwale.

Sprzątanie ganku z rupieci, pieczenie chleba (w elektrycznym piekarniku) oraz wiązanie maty zabrało mi czas do późnego wieczora, kiedy to postanowiłam rozpalić wreszcie w piecach, najpierw kuchenny.

Żeby wyczyścić dokładnie wnętrze zdjęłam fajerki i odeszłam żeby umyć i napełnić zdjęty gar wodą. Kiedy po chwili odwróciłam się i spojrzałam na płytę pieca, zobaczyłam wystający z otworu po fajerkach wielki  bąbel w kolorze popiołu.
Umysł ześwirował na chwilę, próbując dopasować to coś do wszelkich znanych mu zjawisk, po czym odpuścił sobie i podeszłam ostrożnie dotknąć to nieruchome coś. Było futrzane i nabite popiołem. Macejko :)
Spróbowałam go wywlec przez otwór w płycie, ale nie dał się, sam wylazł drzwiczkami od pieca uwalony sadzą i popiołem, strząsnął z futerka to co się dało i spojrzał na mnie niewinnie... Bardzo niewinnie...

Złapałam łotra i wyczesałam co się da miotłą z sorgo, co mu się o dziwo baaardzo podobało, po czym brudas poleciał rozrabiać dalej, bo rozrabia ostatnio okropnie.
Najlepsza jego zabawa to "złap mnie na stole" i nawet oberwanie ścierką nie jest go w stanie zniechęcić.

Z ciekawych rzeczy jakie ostatnio wypróbowałam, to mycie głowy sodą.
Tak, samą sodą. Ile człowiek się nakombinuje, zanim sięgnie po coś najprostszego pod słońcem, co zawsze było pod ręką i okazało się najlepsze pod względem efektów i ceny.
Soda się nie pieni. Nasypuje się jej na rękę, dodaje nieco wody żeby uzyskać papkę i tym się myje zamoczone woda włosy.
Trzeba dokładnie wymasować palcami skórę głowy i włosy na całej długości. Soda nie robi tego, co nam się kojarzy z myciem, czyli piany, jednak efekt mycia jest doskonały. Czytałam że otwiera łuski włosa, dzięki czemu można dokładnie pozbyć się z włosów resztek kosmetyków (jeśli ktoś używa) i zanieczyszczeń.
Po umyciu trzeba spłukać głowę najpierw samą wodą, a potem wodą z octem, najlepiej jabłkowym, lub sokiem z cytryny. Kwas zobojętnia odczyn zasadowy sody i zamyka łuskę włosa.

Powiem wam tak: wrażenie czystości nienaganne, włosy lśniące i ciężkie, lejące, łatwo się rozczesują.
Zniknął efekt pierzenia się i wypadania włosów, który zawsze miałam po szamponach i nieco mniej po szarym mydle.
Musze jednak uprzedzić, że czytałam o tym, że mycie włosów sodą jest chwilą prawdy.
Włosy zniszczone farbowaniami i chemicznymi odżywkami, po dokładnym oczyszczeniu sodą pokazują jakie naprawdę są, co nie zawsze może się podobać.


niedziela, 24 listopada 2013

Magia i cud istnienia

Nie ma się co czarować, ziołolecznictwo to jedynie sposób naprawiania szkód wyrządzonych własnemu organizmowi przez braki i niedobory żywieniowe, oraz tryb życia. Jest jednak jedną ze wspaniałych metod pomocy przy przywracaniu do działania uszkodzonych przez naszą ignorancję narządów.

Nie należy ziołolecznictwa traktować jako cudownej metody na powrót do życia w zdrowiu, jeśli jednocześnie nie usuniemy przyczyn powstania choroby. Ciało ludzkie jest nierozerwalnie związane z Ziemia i jej roślinami, stanowiącymi niegdyś podstawę wyżywienia i dostarczającymi wszelkie niezbędne składniki do budowy komórki- witaminy, enzymy, minerały, tłuszcze, białka.
Komórki są najmniejszymi żyjącymi składowymi naszych ciał. Są zróżnicowane w zależności od funkcji jakie sprawują w organizmie. Inaczej są zbudowane komórki wątroby, serca, kości lub mięśni. Wszystkie jednak potrzebują do prawidłowego wykształcenia i działania odpowiedniego budulca, którego należy im dostarczyć wraz z jedzeniem. Jeśli tego nie dostają, organy jakie tworzą będą niepełnosprawne i podatne na wszelkie uszkodzenia i atak patogenów. Współpraca między niepełnosprawnymi organami jest także kaleka.
Jak mawiał mądry Hipokrates: pożywienie powinno być lekiem, a lek pożywieniem.

Powinniśmy też pamiętać, że ciało ludzkie jest stworzone do ruchu, a nie do wielogodzinnego siedzenia w ławce szkolnej lub na biurowym krześle, a potem w fotelu przed telewizorem.
Organy nie używane ulegają atrofii. Nie używane mięśnie zanikają, cofa się ich ukrwienie, limfa odżywiająca i oczyszczająca komórki leniwiej krąży, a w miejscach stałego ucisku (np przy całodziennym siedzeniu) tworzą się jej zastoje i trwałe opuchlizny. Nadmiar pożywienia nie zamieniony w energię ruchu, zamienia się w tłuszcz.
Kości pozbawione obciążeń do jakich są stworzone robią się cienkie, łamliwe i słabe, przez co (w powiązaniu ze słabszym krążeniem) stale marzniemy.
Mało kto wie, że kości łącznie z jelitami są piecem, ogrzewaczem naszych ciał.
Są rezerwuarem energii.

Przestaliśmy zwracać uwagę na to, jaką siłę sprawczą ma nasz umysł, materializuje on w naszym życiu to na czym skupiamy uwagę. Jest to swoisty portal między nieprzejawionym, a przejawionym światem.
Jeśli skupiasz się na chorobie, dostajesz ją, potem skupiasz się na chorobie jeszcze bardziej bojąc się jej. Doładowujesz ją w ten sposób energią i dostajesz jej jeszcze więcej. Tak to działa i na tym polega magia istnienia.
Największym wysysaczem energii jest strach i niechęć, a umysł kieruje wygenerowaną energię na darzony tymi uczuciami aspekt życia.
Nigdy niczego się nie bój. Ryzykujesz jedynie życiem, a bojąc się - już je straciłeś. Będzie nędzne, pełne walki z tym czego nie chcesz, przywiązania do tego co cię boli. Im więcej walczysz, tym więcej skupienia i energii włożysz w to czego się boisz i tym więcej tego dostaniesz.
Tak to działa.
Widzisz więc, ze do zdrowia nie prowadzi walka, ale mądre skupienie na celu, czyli beztroska wizja siebie jako osoby zdrowej, radosnej i pełnej energii.
Metody prowadzące do materializacji tej wizji (fizyczne i niefizyczne), same zaczną wtedy przychodzić do twojego życia.
Nie licz na natychmiastowy cud. On będzie, ale przyjdzie cichutko i niepostrzeżenie, jeśli spełnisz warunki. I będzie to prawdziwa magia, nie ta z różdźkami, kielichami, sztyletami i pigułką.
Bedzie to magia i cud istnienia.

sobota, 16 listopada 2013

Szykowanie do zimy

Żywopłot grabowy posadzony :) Leń mnie troche ogarnął po trzydniowej świątecznej przerwie i trudno wejść na poprzednie obroty, ale posuwa się wszystko powoli do przodu. Przywlokłam do do domu i wyszorowałam wielką ocynkowaną balię. W celach kąpielowych oczywiście. Wbrew pozorom nie potrzeba dużo wody do wielkiej balii, bo wyporność części człowieka które mieszczą się w środku robi swoje ;)
Macejko dorośleje, ma tak na oko już pół roku. Noce spędza poza domem i nawołuje się z innymi kotami. Zaczęły się odwiedziny tych ciekawskich futrzaków na podwórku. Dobrze że kamykami w okno nie rzucają ;)
Łotr śpi cały dzień i pojada, a wieczorem smyk za róg domu i wita mnie rano pod oborą- do asysty przy dojeniu. Potem leci do domu na miseczkę mleka i śniadanie. I spać.
Trawa jeszcze ślicznie zielona i dość bogata, ale kozuchy wybredne. Postały dziś na pastwisku jak dwa nieruchome słupki przez trzy godziny. Co wyjrzę, to stoja w tym samym miejscu i rozglądają się tylko. Poszłam więc je zabrać do obory, wyciągnęłam paliki i wtedy zaczęły jeść. Ożesz ty.
Nie miałam dziś czasu przy nich stać, bo rabanie drewna w toku, cięcie pni na kawałki, zrywanie dobrych desek ze stodoły i znoszenie pod dach, oraz wypad na ostatnie jabłka z sasiedzkiego sadu. Pyszne słodkie i kruche. Kozom tez się dostały jabłka, siano i dynia.
Dynia bezłuskowa, bo leń ze mnie okrutny. Pestki oczywiście moje, a sama dynia dla kozuch. Z całej torebki nasion wyrosły dwie roślinki i miały po jednej dyńce tylko. Na wiosnę posieję uzyskane świeże nasiona i mam nadzieję na lepszy zbiór. Pestki sa pyszne.
W piwnicy mam jeszcze kilka tych dużych pomarańczowych i słodkich, podłużnych gruszkowatych i pare wielkich cukinii. Gruszkowate dynie i cukinie sa dla kóz.
W piecu już trzeba palić bo noce chłodne i wilgoć w powietrzu. W dzień się tego tak nie odczuwa, lecz wieczorem trzeba juz coś narzucić na plecy. Sprawiłam też sobie gumowce piankowe, które mają chronić stopy przed zmarznięciem do minus 30 stopni. Rozpusta :)
 Mam też kraciastą koszulę budowlańca, z ocieplanymi rekawami i sztucznym futerkiem w środku. Jest fantastyczna, trzy numery za duża, więc mieści gruby sweter pod spodem i służyła mi zeszłej zimy jako ubranie do kręcenia się po obejściu. Cieplejsza od kurtki zimowej. Dzięki niej nie siniałam i nie sztywniałam na mrozie.
Jutro zamierzam, oj zamierzam. Rozmroziłam kawałek białego sera i bedę piec słone ciasteczka serowo-skwarkowe. Kaloryczne :)
Ugotuję zupę na dwa dni- ogórkową i może upiekę bułeczki?
Trzeba też nastawić zakwas, bo pali się już wieczorami w scianówce. Czas na własny chlebek.
Człowiek czasami musi byc dla siebie dobry ;)

Aha i jeszcze wieczorami marzy mi się ruska bania. Dla zdrowotności i przyjemności. Materiałów ze stodoły bedzie chyba wystarczająco?

czwartek, 31 października 2013

Woda

Dziękuję bardzo za tyle wspaniałych wskazówek. Dzięki nim zaczął mi się klarowac obraz książki. Myślę o nim w czasie prac w gospodarstwie, bo jesień ciepła  sprzyja pracom.
Przesadzam teraz maliny w dogodniejsze miejsce, codziennie staram się wykopać i posadzić rządek. Rąbię stare dechy leżące na dworze przynajmniej przez godzinę dziennie. Co dzień też pracuję po trochu przy zasypywaniu 12 metrowego rowu, głębokiego na wysokość chłopa. Na raz zasypać go nie dam rady, bo ziemia zmieszana z gruzem. Ciężko.
W rowie lezy rura z wodą, a koniec tej rury w mojej kuchni jest (niemal zgrabnie) wykończony kranem, zawieszonym nad srebrzystym dwukomorowym zlewozmywakiem, usadowionym na topornym, ręką Majstra Od Drewna wykonanym stelażu. Mam wodę w domu :)
A jeśli przy temacie wody jestem, to dopiszę że skromniutka dotacyjka jaka przypadła od Gminy dla naszej małej wioski, została przez Sołtysa i Walne Wiejskie Zebranie przeznaczona na ogarnięcie rozdeptanego przez dziki miejscowego źródełka w debrze (wąwozie) i zrobienie z niego krynicy pod zadaszeniem.
Takie zadaszenie nazywane jest tutaj kapliczką.
Źródełko przylega do mojej posesji więc cieszy mnie to niezmiernie, bo blisko  po kryniczną wodę będzie na koniec przyszłego roku. Według tutejszych (tych za kołnierz nie wylewających), woda ze źródełka jest cudownym lekiem na kaca, więc pierwszy cud przyszła krynica ma juz na koncie.
Planuję też o ile zdążę, posadzic żywopłot. Bedzie to jednak grab ze względów ekonomicznych- przycinane co kilka lat odrosty będa źródłem drewna opałowego. Duże drzewa są trudne do pocięcia i porąbania, więc za podszeptem Krystyny prowadzącej blog  Kawałek Własnego Raju, zrobię właśnie tak.

A książka będzie o ziołach i magicznej stronie istnienia. Nie fantasy, ale podręcznik.

wtorek, 22 października 2013

Pytanie

Mam do Was pytanie
Gdybyscie chcieli mieć w swojej biblioteczce książkę o ziołach i dawnych sposobach na zdrowie i urodę, to jaka ona miała by być.
Co powinna zawierać, bo ogólnie o ziołach jest napisanych wiele książek.
Zadaję to pytanie w związku z tym, że zbliża się czas, celnie przez Ewę z Kresowej Zagrody nazwany Wakacjami Rolnika, a wakacje te trwają kilka miesięcy, więc może powinnam zmierzyć się w ten czas z czymś czego jeszcze nie zrobiłam, czyli z napisaniem książki.
Mam problem jednak z ogromem tematu. jeśli chcieć ująć wszystko, to będzie po łebkach więc na nic nie przydatne. Może być szczegółowo, ale będzie to wielka cegła w której będzie się można pogubić, a więc też niewiele przydatna.
Może powinno to być kilka książeczek mniejszych rozmiarowo, za to podzielonych tematycznie?
Na przykład książeczka o takiej zawartości: jak wykonac ocet jabłkowy i o jego właściwościach leczniczych, wina lecznicze, pomocne mikstury typu "pyszny galen w stylu arabskim"? (a tak na marginesie, zrobiłam sobie ostatnio taki na bazie czarnuszki, kozieradki, ostropestu, pyłku pszczelego i szczodraka krokoszowatego), syropy, wyciągi olejowe i inne?
Jaka jeszcze tematyka tomików?
A może powieść fantasy z prawdziwymi informacjami o ziołach i metodach przywracania zdrowia?
O matko i córko :) nie wiem czy dała bym radę zmierzyć się z takim wyzwaniem. I kto miał by być głównym bohaterem?

Macie może inne pomysły?


niedziela, 13 października 2013

Eteryczne wymiary.

Koci dzieć Macejko nie wrócił na noc do domu. Przez głowę przechodziły mi rózne myśli: lisy, wielkie sowy, porwanie przez przejezdnych  "kidnaperów" (bo ładny i miły z niego kot) wychodziłam nawet z latarką na drogę, by sprawdzić czy mu się nic nie stało, bo kierowcy lubią przyszaleć jadąc przez wieś.
W domu panowała cisza, przerywana tylko wysyłanymi w przestrzeń komunikatami z balonu fermentacyjnego.
Zawartość balonu na wino jak to ze społecznościami mikroskopijnych stworzonek jest- przeszła przyspieszoną ewolucję. Przestała robić "uikbul" i zaczęła przez plastikową rurkę fermentacyjną gadac po angielsku.
Niestety, z powodu zamierzchłych czasów mojego urodzenia oprogramowana zostałam jedynie językiem rosyjskim, więc próby komunikacji na wstępie zostały skazane na niepowodzenie.
Smutne jest, gdy twórca nie może się prozumieć z osobiście stworzonym wszechświatem, zanim ten zamrze zaduszony wytworami własnej cywilizacji.
Niektóre wszechświaty nie giną jednak bezpowrotnie, bo pod wpływem oczyszczania z niepożądanych elementów oraz destylacji zamieniają się w czystego ducha- spiritus. Przechodzą udanie w inny, chciało by się rzec- niemal eteryczny wymiar, czym sprawiają nieopanowaną radość swoim twórcom.
Przyznam, że jest to nieco pocieszające dla naszego, równiez kulistego jak balon fermentacyjny wszechświata.
 Poszłam spac o drugiej w nocy, wyciągnąwszy najpierw dwie karty z talii Tarota. Na kota?......Tak, na kota.
Niewiarygodne, jak można przywiązac się do małego zwierzaczka.
Na pytanie co się dzieje z Macejkiem wyciągnęłam kartę Król Pucharów. No- już dobrze, pomyślałam. Znaczy się nic złego mu się nie stało, gdyż  karta ta określa osobę kierującą się uczuciami w podejmowaniu decyzji.
Na pytanie czy wróci do domu wypadła karta Cesarzowa. Karta ta mówi między innymi o dostatku w domu, spokoju i bezpieczeństwie, czyli odpowiedź pozytywna.
Na wszelki wypadek nastawiłam budzik na siódmą, żeby nie zaspać i.....obudziłam się o wpół do szóstej. Sprawdziłam czy nie ma Macejka pd drzwiami i wróciłam do łóżka. Pomyślałam sobie wpół śpiąc, że chcę zobaczyć to co widzi Maciuś, chcę spojrzeć jego oczami na to co go otacza: z plam pod zamkniętymi oczami uformowały się korony drzew na tle jaśniejącego nieba, zobaczyłam gliniastą skarpę i opieńki jak żywe. Otworzyłam oczy, no nie- pomyślałam. Niemożliwe.
Powtórzyłam to jeszcze raz z takim samym rezultatem, z tym że obraz był różny od pierwszego, ale też las i tez grzyby.
Wstałam, ubrałam się  i wyszłam z domu by rozpocząć dzień. Od strony lasu szedł sobie cichutko do domu Macejko.
Dziś smarkacz przespał w domu niemal cały dzień i nigdzie się nie wybrał wieczorem, a ja cały dzień robiłam ognisko- jesienne oczyszczające palenisko.

Internet ostatnio mi szwankuje, nie mogę załadować stron, stąd opóźnienia w odpowiedzi na Wasze komentarze. Dzisiejszy post usiłowałam wstawić niemal przez dwa dni, ale się udało :)



czwartek, 10 października 2013

Moc serwatki

Znienacka stałam się dumną właścicielką dodatkowych trzech balonów na wino, na widok których lekko ugięły mi się nogi :)
Jeden chyba 35 litrowy, a dwa natępne na oko mają po 50 litrów.
O matko i córko, jak to zapełnić? Niesmiało zabrałam się za najmniejszy balon. Klasycznie balony zapełnia się moszczem- wyciśniętym sokiem z powoców. Postanowiłam odpuścić sobie klasykę, na rzecz pospolitego lecz skutecznego i wypróbowanego pokoleniami sposobu wrzucania do balonu co pod reką.
Pod ręką były jabłka- białe Renety, przemrożona aronia z sąsiedzkich krzewów i miska czarnych kwaśnych miejscowych winogron.
Balonik stoi sobie w pokoju na krzesełku z oparciem, brzuszkiem w stronę pieca, a plecki ma okryte kurtką by ciepło za szybko nie uciekało. Nastaw szybko zaczął pracowac na dzikich drożdżach i teraz co dwie sekundy wydaje z siebie dźwięk : uikbul,, uikbul....a zawartość przybiera różowy kolor.

W pełni sezon grzybów i opieniek, więc przerabiam, przerabiam...
Macejko łazi za mną do lasu, a przy zbieraniu grzybów okręca mi się wokół karku i mruczy.
Jako że nie robię żadnych przetworów na occie, ciekawiły mnie grzyby kiszone. Poszukałam w necie i znalazłam przepis na opieńki, choć można kisić tak wszystkie grzyby.
Próbne dwa słoiczki okazały się bardzo smaczne i niekłopotliwe w wykonaniu, więc następne zbiory darów wioskowego lasu będą kiszone, aż uznam że będzie dość.

Oto przepis:
Grzyby po oczyszczeniu nalezy obgotować, po odcedzeniu przelać zimną wodą i ułozyć w słoiczkach. Ja układam 2/3 słoiczka.
Zalewa- na litr wody 3 łyżki soli (tak jest w oryginale, ja daję mniej, dwie- tak jak do ogórków kiszonych) Można dodać do zalewy koper lub inne przyprawy według smaku.
Na przykład tymianek (mój ulubiony), kminek, kolendrę, co kto lubi, łyżkę wody podpłyniętej przy kwaszeniu mleka, lub...serwatki. Można dodać zamiast serwatki łyżkę młodego octu jabłkowego, bo chodzi tu o rozpoczęcie fermentacji kwasowej.
Grzyby zalewamy i mieszamy z zalewą, starając się by nie było powietrza między kapeluszami. Słoiki zakręcamy i stawiamy na trzy dni w ciepłym, a potem wynosimy do chłodnego pomieszczenia (od 0 do 5stC)
Z takich grzybków można robić zupę, sałatki, jeść jako samodzielny dodatek do potraw. Trwałość wg opisu to con. 5 miesięcy.

Przypadkowe spotkania na wiejskiej drodze, czasem owocują fajnymi starymi przepisami na wykorzystanie różnych produtów ubocznych w gospodarstwie.
Tym razem otrzymałam lekcję wykorzystywania serwatki.
Jako że do skromnego litra mleka od Wańdzi dobieram ostatnio po 5l mleka od krówki i robię z niego sery, serwatki jest nadmiar. Spożyć lub spożytkować inaczej w takiej ilości się nie da.
Otóż okazało się, że serwatką można umyć naczynia. Nie wierzyłam :)
Jednak po wykonaniu następnego sera spojrzałam na gar serwatki i ryzyk fizyk- pomyślałam. Wlałam to do miski i dolałam drugie tyle goracej wody. Słuchajcie odmywa wszystko doskonale, szkło błyszczy jak w barze, płyn nie niszczy łapek a nawet je pielęgnuje.
Odmył się nawet przypalony garnek- spalenizna odchodziła szybciutko pod lekkim naciskiem zmywaka do szorowania.
Do mycia naczyń jak mnie pouczono, można użyć także wody po gotowaniu ziemniaków.

Idąc tym tropem, zastanowiłam się, czy nie można by serwatki uzyć zamiast szamponu. Znalazłam w necie szampony  na bazie serwatki i wzmianki, że dawniej używano jej do mycia włosów.
Zazwyczaj myję włosy szarym mydłem z Ukrainy i płucze wodą z octem jabłkowym. Nie zaryzykowałam tym razem mycia samą serwatką, ale wykorzystałam ją do spłukania włosów po umyciu. Serwatka jest kwaskowata, więc doskonale nadaje się do wypłukania resztek mydła. Zdała egzamin doskonale. Włosy są przyjemne w dotyku, sypkie i błyszczące.
Dowiedziałam się także, że uzywano dawniej serwatki do mycia twarzy dla utrzymania ładnej jasnej cery i zdrowej skóry. Spróbować można, czemu nie.
Szkoda że nie mam wanny :)
Sery przerabiam na topione i zlewam na gorąco do słoików.
Jak sąsiad wymieni krówkę na małolitrażową, skończy się mu nadmiar mleka, a mi urwie się dobre ;)

Pozdrawiam i niech moc serwatki będzie z Wami :)

sobota, 21 września 2013

Bzowe Ucho

pada, leje, siąpi, dżdży, co kto lubi, do wyboru.
Znaczy się, przełamanie na jesień już przyszło.
Na czarnym bzie na miedzy wyrosły śliczne, brązoworóżowe prześwitujące uszy bzowe. Grzybki surrealistyczne, czarodziejsko- nierzeczywiste i jak najbardziej jadalne, a nawet lecznicze.  Wyglądają jak miniaturowe ludzkie uszy. Są porównywane w swoich własciwościach i walorach smakowych do chińskich czarnych grzybów Mun, równiez należących do rodziny uszakowatych.
Zbieram więc ucho bzowe i susze w durszlaku na piecu. Schnie bez kłopotu na sztywne kosteczki.
Wypróbuję ich smak kiedy znajdę jakiś ciekawy przepis, a nadają się wszystkie przepisy w jakich występują grzyby Mun.
Ponoć próbowano z bzowego ucha robić kremy do twarzy ..hm?
Zdam realcję ;), chociaż moj świat ulega ciągłemu upraszczaniu sam z siebie i zamiast robic kremy jak kiedyś, wsmarowuję w siebie wyciągi ziołowe pojedynczo, lub mieszam je na poczekaniu na jednorazowe zużycie jak fantazja podpowie, nie bawiąc się w ukręcanie do odpowiedniej konsystencji.
Równie dużemu uproszczeniu uległa kuchnia. Często jakis posiłek jest zastępowany tym, co sobie znajdę pod drzewem lub wyrwę w ogródku.
Czy to lenistwo? być może, ale znajduję jakąś frajdę w upraszczaniu, które stało się niemal automatyczne i zdaję sobie sprawę jak daleko to zaszło w momencie przyjazdu gości, kiedy trzeba zająć się nieco kuchnią. Mieszanie dużej ilości składników w jedzeniu, wydaje mi się takie....bizantyjskie.
Zdaję sobie teraz w pełni sprawę, że więkzość życia ludzkiego kręci sie wokół jedzenia, a samo jedzenie jest nieodzownym składnikiem wszelkich ludzkich spotkań.

Macejko urósł, łapki u niego się wydłużyły, sierść w dotyku przypomina mięsisty śliski jedwab, bo obżarty jest jesiennymi myszorami i odnawianą ciągle zawartością kocich miseczek. Myszy już sam wynosi dumnie z patrolowanej koziarni, bo łowny z niego kocurek.
Potrafi zjeść mysz, zawartość miseczki, popić mlekiem, znów myszora, chrupki i mleko i zaraz wysępić kawałek chlebka, bodaj nawet suchego, a potem dojeść resztki z miseczki Barbarzynki, która go nienawidzi uczuciem szczerym i silnym, lecz opanowanym przez dobre(hm..) wychowanie.
No ale koci dzieć rośnie, coraz rzadziej ma napady wdrapywania się na człowieka i przytulania, za to wytrwale podpatruje rudego wiewióra który wtranżala orzechy włoskie z podwórkowego drzewa, zrzucając na ziemię grube zielone łupiny. Potrafi go tropić godzinami. Lubi także paść się z kozami-pogryzając perz i przebywac w ich bliskości. Sprytnie unika rogów łakomej Wańdzi, traktującej go jak konkurencję do michy.
Maciuś umie wydawać z siebie dziwny dźwięk, ni to głośnie mruczenie, ni to ćwierkanie, które cos robi ze splotem słonecznym człowieka, który skręca się wtedy jak połaskotana stopa.
Dźwięk ten wydaje, jak odzywa mu się diabełek za skórą i rusza z impetem narozrabiac ile się da, nawet za cene oberwania ścierką po tyłku ;)
Z Maciusia zamienia się w Pirania i Rzepióra.

leje, siąpi, dżdży od tygodnia, co przerwało wszelkie prace ogrodowe i przygotowawcze do zimy. Teraz tylko kuchnia- smażenie śliwek i jabłek, oraz leczo z zielonej papryki, bo dojrzeć nie zdążyła. W deszczu pojawiy się na niektórych brzydkie plamki, więc decyzja zapadła- smażę zieloną.
W zeszłym roku który nie był tak goracy i wystarczająco wilgotny jak ten, cała papryka dojrzała bez kłopotu, pomidory też. W tym wydawało by się ponad miarę upalnym 2013 nie zdążyły.
Jedyna papryka jaka dojrzała, to niespodzianka. Jedna z siewek ostrej małej papryczki(siana wprost do gruntu) wyrosła na półtora metra i obrodziła czerwonymi słodkimi papryczkami. Bardzo sa smaczne, lecz dziwo polega na tym, że na tej samej roślinie są słodkie tępo zakończone owoce na przemian ze zwykłymi podłużnymi ostro zakpńczonymi i ostrymi w smaku.
Zebrałam nasiona, zobaczymy co wyrośnie z nich w przyszłym roku.
Na wiosnę przyszłego roku zasieję pomidorki koktajlowe, bo pomimo że małe  to są odporne na choroby i plenne aż do przymrozków.
Wypróbowałam tez przepis na kiszoną paprykę- jest kilka słoików. Zobaczymy jak smakuje, jeszcze nie wiem.
Lenistwo razem z deszczem na mnie napadło. Nawet jeść mi się nie chce. Wyjątek to zupa śliwkowo-jabłkowa, której gotuję po południu dwulitrowy garnek żeby na dwa dni  starczyło, lecz kończy się ta zupa tego samego wieczoru niestety. Tak mi smakuje, że nie mogła bym pójść spać, wiedząc ze w garnku jeszcze coś jest.
Czego innego tknąć mi się nawet nie chce.
 Napisze Wam jeszcze na co jest Ucho Bzowe, bo przepisy na potrawy z grzybów Mun, które można zastąpić Uchem Bzowym, są ogólnie dostępne.

I tak, grzyb ten pozwala wzmocnic się ludzkiemu umysłowi, daje odporność na choroby, wspomaga przy rekonwalescencji, nadciśnieniu, zwyrodnieniu naczyń krwionośnych, odmładza skórę, regeneruje włosy, przeciwdziała sklejaniu sie krwinek (rozrzedza krew), przynosi ulgę przy bólach np. zębów, brzucha, serca.

Najczęściej bierze się 3-5 gram suszonego Ucha, namacza się 12 godzin w pół litrze wody i robi z tego wywar w tej samej wodzie. Grzyby gotuje się na malutkim ogniu nawet do dwóch godzin i wypija to co zostało w dwóch dawkach w ciągu dnia.











wtorek, 27 sierpnia 2013

Jeden dzień

Dni znowu biegną szybko. Wiosenne miesiące ciągnęły się długo, lipiec umiarkowanie szybko, a sierpień strzelił z bata- ledwie się rozpoczął już ma zamiar się skończyć.
Pracy jak zwykle wiele. Przykładowo dzisiejszy dzień: obrządzenie kóz z samego rana, nakarmić koty (któż by śmiał zapomnieć :) Barbarzynka udaje się na polowanie, Macejko też, tyle że obiektem łowów jestem ja. Zaczyna z samego rana wizytując oborę podczas dojenia kozy. Łazi po deskach boksów, zasiada na słupku obok swojego kumpla kozła Darusia i czeka na mleko. Koza Lalka obserwuje go jak zahipnotyzowana.
Po dojeniu ściągam kociego zbója ze słupka, daję kozom siana i idziemy do domu na rzeczone śniadanie.
Potem biorę kosę i dokaszam na pastwisku wczorajsze kozie niedojadki i wyprowadzam kozy na pastwisko. Nie jest ogrodzone,a wkoło wiele miejsc gdzie normalna koza znajdzie wiele drzewek owocowych, posadzonych kwiatków (ukochane zajęcie Lalki, ukraść po drodze choć kwiatek), więc musze je palikować. Z kozami żeden kłopot- wystarczy poprowadzić Wańdzię, a Lalka grzecznie idzie. Inna sprawa z Darusiem który ma nieco kłopotów z kojarzeniem, wyrośnięte rogi i od niedawna zaczął woniać jak cała kozia perfumeria. Czuć go silnie wkoło na 100 metrów. Po każdej operacji wyprowadzania go z koziarni i palikowania idę zmyć z siebie zapach. Wyprowadzanie Darusia to cała zabawa. Trzeba mieć kilka słodkich jabłek w kieszeni i gdy przychodzi mu do głowy wypróbować na mnie swoje rogi, rzucam  jabłuszko na ziemię dla odwrócenia uwagi. Zajmuje się jabłkiem, zapomina o co mu chodziło i grzecznie idzie dalej. Operację powtarza się przy wbijaniu palika i jeszcze raz przy wyciąganiu palika z ziemi gdy wieczorem wracamy do koziarni.
Potem do godziny pierwszej lub drugiej pracuję w ogrodzie, dziś oczyszczanie poletka truskawek i następnego kawałka ziemi po ogórkach i czarnuszce z przeznaczeniem na podniesione grządki.
(Najpierw kładzie się warstwę obornika- u mnie koziego, potem grubą  warstwę zielonego swieżo skoszonego, a ja koszę niekwitnące pokrzywisko, wszystko przykrywa się warstwą słomy. Taka kanapka u mnie ma nieco więcej grubości niż 50cm i jest przeznaczona pod ziemniaki. Można w nich sadzić też dynie, cukinie, ogórki, pomidory, selery).
Po 14 zostawiam prace ziemne, idziemy z Macejkiem do domu cos szybko zjeść a potem zabieram się za zbiory. Dziś odwiedziłam zarośnięte malinisko i na szybko przyniosłam miskę malin. Trzeba ubrać tam gumowce, bo wszedzie pełno mrowisk.
Malinisko jesienią przeniose bliżej domu. Dozbierałam następną partię śliwek węgierkowatych- słodkie jak miód. Bedę z nich robić powidła, a część z wczoraj już się suszy. Potem wzięłam dużą miskę na czarny bez i kosę na pokrzywy, zeby móc dojść do tych bzów. Koszenie i zrywanie zajęło czas do 16.
Wszystkie prace w ogrodzie i przy zbiorach wizytuje Macejko. Dogłębnie rozumie ideę grzebania w ziemi i musi mi mocno współczuć, że nie mogę się zdecydować na żadne miejsce. On wygrzebuje dziurkę w ziemi i siusia, a ja grzebię pół dnia i nic ;)
Macejka mam na plecach przy plewieniu, ćwiczy na mnie napady ninja z krzaków i drzewek, krzyczy głośno jak się zagapi i mnie zgubi. Co jakiś czas prosi na rączki. Chodzi za mną tam i spowrotem po całym gospodarstwie i wszędzie znajdzie sobie jakieś zajęcie. Lubi obserwować kozy w oborze i przy pasieniu- tak samo łaciaty jak one.  Rwał ze mną czarny bez- chodząc po krzewach i drzewkach.
Barbarzynka co jakiś czas przynosi pod próg mysz z pola i woła Macejka. Biegnie wtedy łobuz na złamanie karku.
Wypestkowanie zebranych śliwek i obranie widelcem kuleczek bzu z baldachów (z Macejkiem owiniętym wokół karku) zajęło z godzinę, a potem rozpalenie w piecu i postawienie garnków-jednego ze śliwkami, a drugiego-pięciolitrowego z owocem bzu, miską malin i kilkoma spadami antonówki, dla dodania charakteru sokowi.
Kozy zaczęły się już denerwować na pastwisku więc dokładam więcej do pieca by nie wygasło i idę po kilka słodkich jabłuszek ;)
Najpierw w swoim boksie ląduje Daruś. Nie pozwala mi już wchodzić do swojego boksu, więc uwiazuję go (muszę, bo rozwała rogami wszystkie przegrody)sposobem. W przejściu rzucam na ziemię słodkie jabłuszko (nie za małe, żeby miał się czym zająć) wchodzę do boksu, przewlekam linkę Darusia przez kółko na ścianie, wychodzę na przejście i przewlekam linkę przez drugie kółko. Wtedy ciągnąc za linkę i za pomocą jabłuszka rzuconego do boksu, skierowuję go na miejsce. Linkę wiążę do kółka w przejściu.
Kozy w tym czasie wrzeszczą na pastwisku ile pary w płucach, bo Darusia nie ma. Z nimi nie ma kopotu. Odpinam z linki Lalę, biorę za obrożę Wańdzię i spokojnie idziemy do koziarni.
Towarzystwo w boksach, jedzonko dorzucone, lecę do kuchni w garnkach pomieszać. Za dużo nasypane w garnku z czarnym bzem, bo po ogrzaniu zawartość prawie po brzegi, więc ostrożnie mieszać i pilnować. Zawrzało, można odstawić i przykryć. Mam już dość mleka na ser, więc wstawiam je na płytę, zrobię indyjski ser- panir. Zamarzyło mi się coś ciepłego zjeść. Idę po paprykę i pomidory do ogrodu, nastawiam na kuchni leczo,w garnku dusi się już komplet warzyw, ser odcieka w ściereczce. Teraz idę wydoić Wańdzię- przy pomocy ninji Macejka oczywiście.
Kozie damy znów znalazły sposób by wyleźć z boksu, a ja koziarnię i wszystkie bramki zostawiłam otwarte. Czasem się zastanawiam czy któraś z nich nie była we wcześniejszym wcieleniu uczniem Houdiniego. Idę ścieżką do koziarni, a zza wrót wygląda zabawna morda Wańdzi. Sprawdzam odruchowo kwiatki przy bramce. Same liście, kwiatów brak. Lalka wmłóciła. Smakują jej płatki aksamitek.
(Swojego czasu wciągnęła w ten sposób czubek Katalpy- przesadziłam szybko drzewko w mniej oczywiste dla kóz miejsce. Zrobiło sobie czubek z bocznego odrostu).  Dobrze że nie wybrały się na dłuższą przechadzkę po ogrodzie ;)
Grzecznie idą za mną do boksu. Wańdzia sama ustawia się na swoim miejscu do dojenia, a Lalka obserwuje wyczyny Macejka na krawędziach desek.
Daję kozom dokładkę na wieczór, zamykam DOKŁADNIE I JESZCZE RAZ SPRAWDZAM boks Lalki i Wańdzi, zamykam koziarnię. Z Macejkiem na ramieniu i garnuszkiem mleka w ręku idziemy do domu. Ja pomieszac w garnkach, a Macejko na miseczkę mleka i kocie chrupki. I jak się okazało na mysz od Barbarzynki. Mocna kolacja.
Mieszanie w garnkach i porządkowanie kuchni kończę nieco po 20, na dogasającym piecu zostają tylko śliwki i gar z wodą na mycie.
Ja z miseczką leczo idę do pokoju, włączam kompa i odpowiadam na pocztę, piszę posty. Macejko chce chlebka i trochę leczo ode mnie. Daję mu do jego miseczki. Potem zasypia mi na kolanach, a ja piszę, piszę, piszę..... jest już 23.40 kiedy klikam: wyślij posta
Nie umiem ustawić czasu na blogu. Wpisuje jakieś dziwne godziny, ale to chyba nie ma większego znaczenia.
Czas się umyć i spać.


niedziela, 18 sierpnia 2013

Chwaścianka

Chwaścianka, czyli zupa chwastowa, której recepturę ustaliliśmy z Radkiem, podczas jego pobytu w moim gospodarstwie.
Wyszła mocno smacznie i znikła ze sporego garnka niemal od razu.
Zrobiłam dziś powtórkę z małą modyfikacją: zamiast tasznika którego nie znalazłam w najbliższej okolicy, dałam liście babki jajowatej.

Chwaścianka

Trzy średnie marchewki
pietruszka z nacią
duża cebula albo dwie średnie
ziemniaki (na oko)
czosnek
garść żółtlicy
garść podagryczniika
garść pokrzywy
garść babki jajowatej albo rozety tasznika
nasiona kolendry
kminek
papryka ostra
liść laurowy
ziele angielskie
świeży tymianek lub oregano, ewentualnie bazylia(do smaku)
olej- minimum 4 łyżki
śmietana do zabielenia

Na rozgrzany w garnku olej wrzucamy kminek i kolendrę. Kiedy zaczną pachnieć i strzelać, wrzucamy pokrojoną w  słupki marchewkę i pietruszkę. Podsmażamy i dorzucamy cebulę skrojoną w drobną kostkę, zgnieciony ząbek czosnku i mieszając doprowadzamy do zeszklenia i zmięknięcia cebuli. Wtedy dorzucamy skrojoną drobno zieleninę (łącznie z nacią pietruszki, można dać dwie gałązki selera, nie zaszkodzi) i smażymy przez chwilę to wszystko razem. Na tym etapie prawdopodobnie trzeba będzie dolać nieco oleju  i podlewać nieco wody, w miarę odparowywania, tak by wszystko się poddusiło niemal do miękkości. Sprawdzamy marchewkę. Jeśli jest miękka, ale leciutko chrupka, to dolewamy 1,5 litra wody, solimy wstępnie, przykrywamy i gotujemy z liściem laurowym, zielem angielskim. W tym czasie obieramy ziemniaki i kroimy je w kostkę. Dorzucamy do gotującej się zupy i kiedy są już miękkie, zabielamy śmietaną, doprawiamy jak lubimy.
Ja doprawiam na ostro papryką, można dodać pieprz czarny, a dla zapachu oregano, tymianek bądź bazylię- do wyboru, a także rozgnieciony ząbek czosnku lub więcej, według uznania.

Zupie charakterystycznego niepowtarzalnego smaczku nadaje żółtlica.
Żółtlica jest odtruwająca, wzmacniająca, przeciwzapalna, jest ziołem trawiennym i żółciopędnym. Reguluje przemianę materii, pobudza regenerację watroby. Surowa żółtlica utarta z masłem lub olejem jest lekiem na skórę z AZS, łuszczycę, oraz chorująca z innych powodów skórę. Nawilża, leczy i goi.

Mały Macejko rośnie, wydłużają mu się łapki i potrafi wtrząchnąć więcej niż Barbarzynka.
Dziś na kolację wrąbał dużą mysz przyniesioną przez Baśkę, po chwili poprawił kocimi chrupkami, popił wody i poprosił żeby mu dać co tam mam w swoim talerzu. Nalałam mu miseczkę chwaścianki z warzywami, zjadł, poprawił dokładką w tej samej ilosci i zjadł jeszcze dokładkę dokładki. Czwarta miseczka jest już tylko w połowie pełna. Pewnie za godzinę lub dwie dopadnie i wyliże do czysta.
Maciuś to chłopski syn, je ziemniaki z tłuszczem, chleb, pije mleko i je mleczne zupy, oczywiście mięsko z hrabianką Barbarzynką również. I myszy. Ogólnie nie ma z nim problemu jeśli chodzi o jedzenie.
Łobuz z niego i przylepa. Pierwszy raz widzę u kota brązowo-piwne oczy.
Jak Baśka woła z podwórka że mysz przyniosła, leci na złamanie karku w takich podskokach, ze można go z latającą wiewiórką pomylić.
Baśka go nie cierpi i podejrzewam że nosi mu te myszy, żeby się od niej choć na chwilę odczepił.
Na jego widok klnie po kociemu i ostrzega, by za bardzo się nie zbliżał, bo oberwie. Oczywiście wcale jej nie słucha. Obrywa i wraca.

Pierwszy dojrzały czarny bez zagotowany z kwaśnymi jabłkami. Jutro podgrzeję jeszcze raz, przecedzę i dodam do soku cukru. Do butelek i do spiżarki.

Trwa szykowanie drewna na zimę.

Skubanie słonecznika wciąga.... :) Mam go dużo w tym roku. Pewnie z kozami damy mu radę przez zimę.
Chce uzbierać dla kóz ( dla kozów, jak mówią u mnie we wsi) żołędzi na zimę. Myślę, to może być dobre dodatkowe źródło białka.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Kuchenna alchemia

Wielka stara dębowa szafa ustawiona w spiżarni, po wstawieniu sosnowych pachnących półek  zaczęła drugie życie. Zmieściła w swoich czeluściach cztery wory słoików i butelek i została jeszcze jedna wolna półka na zapasowe kasze.
Zrobił się w spiżarni większy ład.
Powolutku  słoiki zapełniają się tegorocznymi wytworami kuchennej alchemii: soki i dżemy z porzeczek, kiszone ogórki i cukinia, smażone mirabelki. W miarę dojrzewania warzyw i owoców przybędą dalsze przetwory- zapasy na zimę.
Czerwone duże mirabelki obrodziły w tym roku, więc także je suszę.
Alchemiczne przemiany dokonują się na kuchennej płycie opalanej drewnem.

Wewnątrz samego paleniska dokonała się próba prawdy. W żarze pieca wylądowała stara puszka po konserwie z kawałkiem blachy dachowej ze stodoły w  środku. Blacha dachowa kapnęła najpierw srebrną łzą, a potem popłynęła wartko srebrnym strumykiem. Na stodole do rozbiórki mam dach z czystego ołowiu.
Problem alchemiczny jest następujący: jak zamienić ołów w złoto.

Za pośrednictwem Ewy z Kresowej Zagrody Anieli zesłali na mój Ogród wolontariusza Radka, a z jego pomocą najważniejsze, najtrudniejsze dla mnie prace zostały wykonane. Dzięki temu mam więcej czasu na zajmowanie się zbiorem ziół i przetworami na zimę.
Zainstalował też na moim komputerze program do czytania na głos "Milena" dla Ubuntu. Do tego mechanicznego głosu można się przyzwyczaić, a czytający lektor uwalnia ręce i oczy dla innych prac, takich jak łuskanie fasoli, szycie czy robienie na drutach w zimową porę.
Radek interesuje się ziołami, więc myślę, że dla niego pobyt w Ogrodzie Na Końcu Świata był dobrze spędzonym czasem. Dla mnie jego pobyt był dużą pomocą. Dziękuję.

niedziela, 21 lipca 2013

Pochłodniało

Nareszcie pochłodniało, nawet kozy pasą się bez marudzenia. Nie dokuczają im w tej temperaturze komary i wściekłe bąki.

Ja Boh, Ja Car   :)





 Spadek temperatury przyniósł wielką ulgę. Dojadły mi te duszne tropikalne upały pełne wściekłych owadów. Teraz można pracować bez zmęczenia i z wielką przyjemnością.
Z pierwszych spadów jabłkowych nastawiłam dwa czterolitrowe słoje octu jabłkowego. Zaszczepiłam je końcówką zeszłorocznego octu.
Poza tym suszenie ziół- teraz bylica i zaczyna się u nas kwitnienie wrotyczu. W tutejszym klimacie zazwyczaj wszystko ma mniej/więcej trzy tygodniowe opóźnienie do reszty kraju.
Ścięłam i ususzyłam oregano i miętę. Mięty będzie jeszcze jeden zbiór.
Sukcesywnie, wg wskazań rosyjskiej literatury zbieram liście szczodraka, w tej chwili idzie do suszenia drugi zbiór.
Roślina z natury jest tak krucha, że przy odchwaszczaniu ogonki liściowe pękają i odłamują się przy niewielkim nacisku.

Na ceglaku zakwitła pięknie jeżówka purpurowa. Nie zbieram jej ziela ani nie wykopuję korzenia, bo nie jest to nikomu narazie potrzebne. Niech cieszy oczy i motyle. Za jeżówką kępka mięty, która namnożyła się z kilku niewielkich kłączy. Jest bardzo ekspansywna. Z przodu szpaler szałwii lekarskiej.

Gdybym ją chciała całą zebrać i ususzyć, miała bym ze dwa kilogramy suszu.
Trzeba pamiętać, że po ususzeniu zostaje 1/5 wyjściowej wagi, czyli z 5kg zielonego zostaje kilogram suszu.Po oczyszczeniu z grubszych gałązek jeszcze mniej. Szałwia to roślina w której większość działania sprawiają olejki eteryczne. Aby zachować te olejki, a co za tym idzie pełnię działania (i aromatu), nalezy suszyć ją bez dostępu słońca i nie wolno jej mielić  do przechowywania. Mieli się lub rozkrusza tuż przed parzeniem. Stąd rośliny zbierane kombajnami, otrząsane i mielone do transportu, wielokrotnie przepakowywane , nie mają już pełnej zawartości olejków, które zdążyły się ulotnić.

Poza tym praca, porządkowanie i odchaszczanie skrajów działki i palenie starych gałęzi. Czasem nie nadążam za narastaniem zieleni. To znaczy często nie nadążam, a właściwie, nigdy do końca nie nadążam....ech... :)



niedziela, 14 lipca 2013

Ogrodowin suszenie

Mały Macejko biega za mną wszedzie. Biegnie ze mną gdy idę do obory, gdzie został wcześniej przedstawiony kozom- nos w nos.
Pchhhhhh, powiedział trzy razy, obwąchawszy trzy kozie pyski. Kozy milczały zezowato. Pchhhhh- potwierdziłam trzy razy. 
Buszuje teraz w sianie gdy karmię lub doję, biegnie przede mną ścieżką do domu, przepada w wielkich liściach ogrodowych roślin, szczególnie ulubiwszy dynie i cukinie, skąd muszę go szczęśliwego i rozbawionego wyciągać gdy wracamy do domu.
Za mlekiem nie przepada, woli jedzonko o stałej konsystencji, domaga się wszystkiego co jem i niemal wszystko mu smakuje, jednak nic nie przebije przyniesionej przez Baśkę myszy, która zapaliła drapieżność w małym ciałku aż po końce włosków najeżonego futerka. 

Przeglądając pliki w komputerze, natrafiłam na fragment książki z 1805 roku autorstwa B. Dziekońskiego , pod tytułem ., Rolnictwo i ogrodnictwo naynowszem przykładem ...,
a tam o sposobach suszenia roślin ogrodowych, czyli "ogrodowin", a wśród przepisów ciekawostka:

"Względem melonów zaś, czyli Dyń, iako tych nie podobna długo chować, tak naftępuiąca  wiadomość wielce użyteczna.
Gotuią się na papkę, przydaie się do niei mąki, lub bez mąki, toż się robi  z kartoflami: papka ta gęfta suszy się na ramach, podkładaiąc płótno iakie, lub ftare sito, gdy uschnie, potłuc na proszek gruby nakształt kaszy.
Zażywaią się gdy się woda zagotuie, sypią się takowe krupy, lub kawałek papki, i rozciera się w garku".

Drugą ciekawostką jest specjalny piec do suszenia  ogrodowin. Cytuję odnośny fragment:

"Wszyftkie rośliny, prócz ogórków mogą bydź suszone. Te wszakże w dobrym gospodarstwie suszyć się powinno naybardziey, których przechować inaczey nie można.
Piec w tym razie koniecznie iest potrzebny.
Piec do suszenia naynowszego wynalazku tak: W październi, to ieft gdzie suszą len, konopie na przędziwo, lub w izbie, sporządza się piec w ten sposób: ftawi się podoby do pieca chlebowego,w nim zaś ftawi się piec drugi na cegłach, iakby na nożkach tak, aby ogień w pierwszym
zapalony krążył na około tego drugiego: pierwszy otworem wychodzić będzie do kuchni, a drugi do śrzodka izby, i z pierwszym będzie przy swoim otworze miał złączone, aby dym ani płomienie na izbę nie wychodziło.
W tym drugim dawać się mogą ramy z kratek drewnianych na fugach w piecu
zrobionych wspierane, a na nich liście, ogrodowiny do suszenia wkładane.
Piec taki bardzo wygodny, że w pierwszym może ogień nieuftannie krążyć i ten, drugi ogrzewać według potrzeby.
Wszystko więc przednio dosycha, wyimuie się raz, i poprawia się według potrzeby.
Tu owoce, grzyby schną wybornie. Służy też na przędziwo.
To względem suszenia wiedzieć: nayprzod: wszyftkie, które się maią suszyć a nie parzyć, powinne bydź w pogodę zbierane:
powtóre: wszyftkie maią bydź zaraz suszone, aby nie zwiędły: potrzecie piec ftosownie ma bydź napalony. Przyftąpmyż iuż do suszenia:
Nie wszyftkie w prawdzie wypada suszyć ogrodowiny; o wielu iednak ia napiszę, aby z iednych dochodzić suszenia drugich........."

Mija połowa lipca, w ogrodach zaczynają się nadmiary urodzaju, czas przetwarzania i suszenia. mam pierwsze butelki soku z czarnej porzeczki, a w garnku macerują się z cukrem  porzeczki na wino. Robię tak, by zachować naturalny aromat owocu.
Są też pierwsze słoiki kiszonych ogórków. 

Na jesień mam obiecane sztobry pięknej starej odmany porzeczki czerwonej, o smacznych późno dojrzewających owocach, zebranych w wielkie zbite grona wielkości niemal dłoni. Samo szczęście :)
Szykuję już dla nich miejsce koło domu, wykładając ziemię resztkami roślinnymi i odpadowym sianem z łąki. Odchwaszczam w ten sposób spory kawałek ziemi, a rozkładające się resztki roślinne są świetnym nawozem. No i nie urobię się po pachy. W ten sam sposób uzyskuję u podstawy górki ceglanej miejsce dla czarnych malin. Wyrastają na ogromne krzaki, oblepione owocami w smaku przypominającymi jeżynę.

Owocnego przetwarzania ogrodowin życzę.



czwartek, 11 lipca 2013

Koty

Mały kocurek zagrabił moje serce bez reszty. Dostał na imię Maciek, w zdrobnieniu Maciuś lub  Macejko. Apetyt ma wielki i już widać że będzie bystrym kotem, bo po kilku dniach już wie do czego służy lodówka, gdzie jest jego miseczka, oraz jak ma na imię, choć nadal maleńki z niemowlęco niebieskimi oczkami, dzielnie wychodzi na dwór w krzaczki na siku.
Kicia Baśka unika go i ofukuje, ale nagle razem z pojawieniem się Macejka w domu, zaczęła przynosić myszy i wołać mnie na ścieżkę, by pokazać zdobycze.
Nie wiem, czy przynosi je jak dawniej dla mnie, czy już dla Macejka, choć oficjalnie za nim nie przepada.

 Mały Macejko , a pod spodem kwitnące oregano.

 Pracy nadal mnóstwo wielkie, w dojrzewającym ogrodzie, przy koszeniu zielonego, które tego roku odrasta w tempie ekspresowym- tydzień i znów kosiarka i kosa do dzieła -czyli na okrągło.
Ocieplam strych wysypując na cienką polepę worki wiórów drewnianych od sąsiada stolarza. Może tego roku woda nie będzie zamarzać mi nocami w wiadrach w kuchni. Wióry wożę po cztery wory taczkami, potem wciągam je na strych po drabinie i rozsypuję grubą warstwą po polepie. Jak mam dość tej pracy, biore się za inną, a jak dość innej, to za następną. Szykuję miejsce pod czarne maliny i pod przeprowadzkę późnych malin-  wykładam słomą i resztkami roślinnymi miejsca gdzie będą jesienią sadzone, szykuję miejsce pod siewy poplonowych warzyw. Grunt to urozmaicenie w pracy ;)
Swojej kolejki nie mogą się doczekać jedynie ziemniaki, bo ciągle jest coś pilniejszego do zrobienia. Zarosły po uszy.
Zbieram też zioła, jak czasu mi wystarczy. Strych pod blaszanym dachem to kapitalna suszarnia. Mam nieco dziurawca, zółtej pachnącej pięknie przytulii, niedługo zbiorę bylicę, bo zaczyna kwitnąć i czekam na zakwitnięcie wrotyczu.
Trzeba też ściąć  miętę, zanim zakwitnie.
Jutro jednak, jeśli nie będzie padać idę na czarne porzeczki z wiaderkiem, na plantację  jednego z sąsiadów. Trzeba się spieszyć, bo to czarne dobro zaczyna opadać. Zbierać i wozić na skup się nie opłaca, bo tam kosztują 80gr/kg. Licząc 50gr/kg dla pracownika -zbieracza, wyjdzie na to, że narobi się właściciel plantacji za darmo, bo pielęgnacja porzeczek takze kosztowała w ciągu roku- przycinanie, wykaszanie, ochrona przed chorobami i szkodnikami.
Tak że kto chce, może za pozwoleniem właściciela zebrać na własny użytek ile potrzebuje. Przynajmniej mniej serce będzie bolało, jeśli na coś się przydadzą- powiada.



niedziela, 30 czerwca 2013

Oj

Mam nowego kota.
Nie tak dawno, jak tydzień temu zarzekałam się u Małgosi i Marka, że Barbaśka jest moim ostatnim kotem. Marek i Gosia na to mi odpowiedzieli, że to nie my decydujemy, a one. Zobaczysz,  pewnego dnia znajdziesz na progu wrzeszczące małe coś i przyjmiesz do domu.
Dziękuję Marku i Gosiu :)   :)   :)

Wrzeszczące małe coś było obok domu w zaroślach przydrożnych.
Darło się rano, ale milkło jak wchodziłam między drzewa. Wieczorem już było zrozpaczone i zachrypnięte i dało się wyciągnąć z kupki nadpróchniałych badyli. Z mlekiem w miseczce nie bardzo wiedziało co robić, ale lizało jak zanurzało mu się pyszczek, za to surowego kurczaka Barbaśkowego w mikroskopijnych kawałkach zlizywało z palca.
Kocurek  zdaje się.
Brzydal okropny, z serii brzydali jakie mi się trafiają, biały z czerwonym nosem i rzadko rozsypanymi burymi łatami.
W pudełku zaczęło się drzeć, cóż... jak poprzednie pokolenia kotów wychowam na rękach ...
teraz piszę, a ono śpi mi na kolanach.
Baśka na szczęście nie zareagowała całkiem alergicznie, nie nafukała na niego, ale siedzi na parapecie i spogląda na mnie spod byka.
Oj będzie się działo, spacery po firankach i takie tam.....


Catharsis

Catharsis zaczęło się lekkim bólem głowy w deszczowy piątek, nasilającym się podczas pieszej wędrówki do miasteczka, utrzymującym się w stanie zbrojnego zawieszenia podczas płacenia rachunków na poczcie i potem robienia zakupów. Intuicja kieruje mnie na plac sklepu z materiałami budowlanymi każąc mi pooglądać płytki i glazurę, choć za nic nie wiem po co, bo nie zamierzam ich układać. Nauczona doświadczeniem nie próbuję racjonalizować, idę grzecznie popatrzeć. Obok płytek spotykam bliskich sąsiadów, są samochodem i zabieram się razem z nimi do domu, a już podczas jazdy zawieszenie broni w mojej głowie ulega zerwaniu i następuje atak.
W domu próbuję cokolwiek robić, ale ból jest taki, że każe  zamknąć oczy i nie patrzeć na świat. Kapituluję i kładę się do łóżka i zamykam oczy. Fale nieznośnego bólu ogarniają całą głowę, a jego centrum przemieszcza się w ciągle inne miejsca. Otwieram oczy wewnątrz głowy idąc wewnętrznym wzrokiem za centrum bólu wędrującym kanałami głowy i napotykam złoża kamieni, gładkich, oszlifowanych jak półszlachetne kamyki w kolorze brązu, brudnego fioletu, grafitowoszarych.... wygrzebuję i wyrzucam te kamienie z głowy, czując przy tym nasilenie bólu wręcz niemożliwe do zniesienia. Wędruję jednak i wyrzucam czując w niefizycznych rękach ich gładkość i ciężar. Po godzinach pracy ból nieco łagodnieje, zapadam w półsen, czując przytuloną do mojego boku kotę-Baśkę. Z półsnu wyciąga mnie mozolnie na jawę upierdliwa mucha, wędrująca po mojej ręce. Strząsam ją, lecz wraca. Czuję z zamkniętymi oczami wredne kosmate łapki wędrujące po moim przedramieniu i palcach.
Z wysiłkiem otwieram oczy i widzę ją, wędruje tam gdzie ją czuję, ale moje ręce aż po ramiona są przykryte obleczonym kocem. Wyczuwam ją przez tą cienką kołderkę.
Podejmuję pracę nad głową, doenergetyzowując się, żeby nie zapaść w sen przed końcem pracy, bo rozumiem już, że w kanałach głowy następuje czyszczenie z zastojów energetycznych. Czuję, jak wszystkie kanały w głowie są pootwierane, co skutkuje bólem takim, jakby ktoś skrobał ciało żyletką do żywego mięsa.
Idąc za intuicją, doprowadzam do głowy przez kręgosłup fale skrzystej złotej energii i napełniam nią otwarte kanały, patrząc na ilumnację wewnątrz głowy i wtedy następuje ostatni atak najsilniejszego bólu i mdłości, po których ulga rozlewa się po umordowanych komórkach mózgu i czaszki, oczyszczają się też fizycznie zatoki, co daje taki efekt, jakby każdy oddech wpadał lekkim ciepłym  wiatrem do czystych jasnych pomieszczeń, aż pod sam dach.
Z minuty na minutę fala ulgi i dobrego samopoczucia rozchodzi się po ciele.
Zasypiam.
Budzę się w sobotę idealnie sprawna, z wrażeniem głowy umytej od środka i dzień przeznaczam na świętowanie ocalenia i odpoczynek, choć czekającej pracy jest wbród.
Gotuję młoda botwinkę z ziemniaczkami i patrzę jak kozy się pasą.
Kładę się spać wcześnie, ale nie zasypiam, leżę w dobrym samopoczuciu z otwartymi oczami. Zapada powoli niemal całkowita ciemność, ale poświata od nieba rozjaśnia nieco pokój i wtedy otwieram oczy po raz drugi i dostrzegam rozbłyski światła, świetlne race i iskry w pokoju, patrzę na kotę mruczącą jak traktor, otoczoną energetycznymi fajerwerkami, wyciągam rękę żeby ja pogłaskać i widzę wtedy swoją rękę, z pełzającymi po ramieniu ognikami, oglądam palce z odrywającymi się od ich czubków bezgłośnymi fuknięciami ognia, ciesze się iskrami i mikropiorunami przebiegającymi pomiędzy palcami.
Wyciągam obie ręce przed oczy i układam palce w kolejne mudry, widząc jak krąży energia w zamkniętych obiegach i jak wystrzela do i z palców wystawionych jak anteny.
Niedzielny ranek witamy z kotą patrząc na zaróżowione niebo na wschodzie i na rąbek słońca wynurzający się zza wysokiego górzystego horyzontu, a potem na gorącą tarczę słoneczną, ale to już zza osłony lekko uchylonych powiek i rzęs rozpraszających promienie w złotą siatkę
Catharsis

niedziela, 23 czerwca 2013

Zdjęcia



Niebieska Chata

Zielono



Koziołek Daruś

Nic nie robienie

Dzisiaj szkolnym autobusem o 7.30 udałam się do gminy.  To jedyny autobus jaki w porannych godzinach tam zajeżdża. Drugi jest po południu, więc w porze kiedy urzędy raczej już nie pracują.
Sprawa załatwiona o 8.20 i można wracać 8 km na piechotę, bo najbliższy powrotny przed 13.00 dopiero.
No to na piechotę wracam, po cienistej stronie drogi bo upał zaczyna wzrastać. Patrzę sobie na przydrożne rośliny, co już kwitnie a co nie, co ciekawego rośnie, bo tak mam w zwyczaju. Są już kwiaty dziurawca, maki polne i chabry, rumianek, krwawnik, żółta przytulia zaczyna rozwijać chmurkę drobnych kwiatków. Zachwyciło mnie coś pięknego, kwitnącego na żółto, o cechach roślin z rodziny złożonych. Może uda mi się odszukać, co to jest.  Gdy podnoszę głowę, widzę fantastyczna panoramę Działów Grabowieckich, krainy lekko górzystej, falowanej, pociętej zalesionymi wąwozami, które tutejsi ludzie zwą debrami.
Wędruję niespiesznie sprawiając sobie przyjemność obserwacji świata, bo w takie gorąco najważniejszym jest nie forsować się zbytecznie dla 15-20 minut oszczędzonego czasu, który i tak z nawiązką trzeba będzie poświęcić potem na odpoczynek.
Jakiś kilometr za Grabowcem zatrzymuje się obok mnie stareńki traktor, kierowca szarmancko otwiera blaszane drzwi kabiny i proponuje dalszą podróż wprawdzie niewygodną, ale nieco szybszą niż moje noga za nogą- od rowu do rowu ;)
Zaproszenie przyjmuję i prawie pięć kilometrów jadę siedząc na błotniku koła wewnątrz kabiny, obijając sobie odwrotna stronę medalu, gdy traktor podskakuje na po-zimowych jamach w czymś, co kiedyś było asfaltem.
Żegnam się ze starszym panem gdy ten skręca w boczną drogę, a ja mam jeszcze prawie 2 km do domu. Przyjmuję do przekazania pozdrowienia dla moich niedalekich sąsiadów, którzy okazali się rodziną pana od traktora.
Wędruję po swojemu dalej. Skręcam nieco w bok, by przyjrzeć się kolonii jerzyków (ptaszki podobne do jaskółek), które wyryły sobie jamki na gniazda w niemal pionowym zboczu gliniastej góry, do połowy podebranej przez cegielnię a potem porzuconej. Następna góra to odkryte  złoże kredy. Zabieram sobie kamień kredowy do domu. Podziwiam pomysłowo zrobioną piwnicę- jaskinię wyrytą w miękkiej skale, z półkolistym wejściem, zamykanym ładnie wykonanymi podwójnymi wrotami. Podziwiam ją oczywiście z zewnątrz, bo należy do domu położonego tuż obok kredowej góry.
Jestem już w mojej wsi, gdy mija mnie karetka na sygnale do kogoś kto w tym gorącu zasłabł.
Wokół karetki grupka poważnych sąsiadów.
Docieram do domu i patrząc na kicię Baśkę wyciągającą się na wszystkie kocie sposoby i układającą się do leniuchowania, podejmuję decyzję o nicnierobieniu.
W takie upały nawet ludom Czarnego Lądu jest za gorąco na pracę, a co dopiero takim białasom jak ja.
Nicnierobienie jest niemal totalne, wylegujemy się z kicią bezczelnie, ignorując wszelkie prace oprócz karmienia i pojenia kóz. To znaczy ja karmię i poję, kicia tylko ignoruje. Na latające krwiopijce też tylko ja poluję, ona ma futro, cwaniara. Ale na moje usprawiedliwienie oświadczam, że to nie była praca, a samoobrona ;)

........................
Nie zdążam wkleić tego postu przed silną burzą, przechodzącą nad nami centralnie. Błyski z niemal natychmiastowymi grzmotami, mocny wiatr i deszcz z wielką energią tłukący o blaszany czerwony dach.
Kiciabasia przezornie, z dziwną miną rezygnuje z rozpoczętego tuż przed wielkim grzmotem molestowania o wypuszczenie na dwór.
Internet niby mam, na co wskazują wszystkie te lampki oraz wskaźniczki na monitorze, ale nie mam połączenia z żadną stroną: firefox nie może znaleźć serwera heheh. Znaczy się burza coś uszkodziła w przekaźnikach telefonii komórkowej i przyjdzie poczekać na naprawę. Wpis piątkowy wkleję przy najbliższej możliwości, co niniejszym czynię- w niedzielny wieczór.


czwartek, 20 czerwca 2013

Siano

Pracy mnóstwo, jak to latem na wsi. Korzystając z dobrej pogody, kosi się  łąki i składa siano w kopy.  Mimochodem- przejazdem sąsiad skosił moją łączkę, Stolarzowie pomogli zwałować i ułożyć w kopy przeschnięte i wcześniej odwracane  siano. Już mu nie grozi deszcz, a to najważniejsze. Na jakiś czas mogę się skupić na innych pilnych pracach.
W obejściu dalszy ciąg porządkowania- cięcie starych desek i robienie miejsca na siano w oborze. Dach stodoły przecieka jak sito i siano trzeba było zeszłej zimy zabezpieczać dodatkowo plandekami rolniczymi, co tylko częściowo zdało egzamin. Obora jest duża, pomieści zapas.
Długie deszcze spowodowały przerwy w pracy w ogrodzie, a teraz nadganiam wyrzucanie przerośniętych chwastów z warzyw i ziemniaków.
Upał jest wielki, wilgotne powietrze i mnóstwo latających głodnych krwi owadów.
Do mojego stadka przybył za sprawą jednego z Gości piękny mlecznobeżowy kozioł, któremu zostało nadane imię Daruś.
Jest grzeczny i dobrze wychowany.
Zdjęcia pokażę niebawem.
Nie zamieszczam od jakiegoś czasu fotografii, bo zmieniłam starą Malinową Mandarynkę-Ubuntu na najnowszą dystrybucję i... niespodzianka. Nowy nie chce rozmawiać z moim aparatem fotograficznym. Nie mogę zrzucić zdjęć.
Jest więcej nieciekawych niespodzianek dla mnie, bo znikło wiele ładnie rozwiązanych funkcji, a pojawiły się nowe, mało przydatne i tak pochowane po kątach, że nie chce się ich szukać. Nie mam czasu na łamigłówki.
Używam wobec tego komputera wyłącznie jako komunikatora ze światem, prostej maszyny do pisania i magazynu,  bowiem nie jestem maniakiem linuksowym, a wiele lat temu dokonany wybór, by używać Linuxa był podyktowany względami praktycznymi i sympatią dla alternatywnych rozwiązań.

Za sprawą tego bloga znaleźli mnie osiedleńcy z pobliskiej gminy: Mail, telefon i szybka miła wizyta wspaniałych Gości.
Oni sami mieszkają w swojej wsi od trzech lat. Przeszli kupowanie domu, remont i wszelkie perypetie osiedleńców, co widziałam udokumentowane starannie na zdjęciach.
Razem  z Gośćmi przyjechała do mnie sadzonka Surmii (katalpa), kilka sadzonek motylich krzewów, czyli Budleja (omżyn), sadzonka płożącego iglaka (znalazłam mu miejsce na skarpie) i wysiane ręką Gosi bratki.
Dziękuję :)
Budleję stosowała medycyna tradycyjna jako lek na wątrobę i schorzenia oddechowe.
Wyciągi z Budlei działają przeciwalergicznie, przeciwzapalnie, zapobiegają wysiękom z naczyń krwionośnych, stabilizują i ochraniają błony komórkowe i wymiatają wolne rodniki. Ochraniają strukturę DNA. Przyspieszają też rozkład nadmiaru tłuszczu w tkankach.
Wyciągi z budlei i niszczą  patogenne wirusy i bakterie, odtruwają, pomagają usuwać toksyczne produkty przemiany materii wraz ze zwiększoną ilością moczu.
Używane zewnętrznie pomagają leczyć rany, wrzody, pielęgnują skórę, chronią przed UV.

Łyżkę liści lub liści i kwiatów zalać szklanką wrzątku, zaparzać do 30 minut. Można w termosie.
Pić do dwóch szklanek dziennie, w wyżej wymienionych problemach, a także w astmie, nieżytach układu oddechowego, moczowego, problemach wątrobowych, chorobach skórnych (połączyć z przemywaniem i okładami), do przemywania skóry z problemami alergicznymi.
Do kosmetyków najlepiej wykonać nalewkę (jedna część liści i kwiatów na pięć części alkoholu).
Można nalewkę także zażywać (zamiast naparu) w ilości 5-10 ml 3x dziennie, rozpuszczoną w 100 ml wody.

W balonie 15 litrowym, największym jaki mam, znów bulka sobie energicznie  wino z kwiatów bzu czarnego, bo zeszłoroczne- nastawione  w eksperymentalnej ilości-  okazało się tak dobre, że się rozeszło bez śladu jeszcze z końcem zimy. "Moc maczugi" przeszła mu po jakimś miesiącu od ostatniego opisu, złagodniało i stało się bardzo przyjemne choć nadal oryginalne. Przemiany jakie przechodziło, były zaskakujące i szkoda, że nie doczekało degustacji po roku od nastawienia.  Może tegoroczne doczeka.

W lesie kurki i prawdziwki, ale nie bywam, tnę i wożę taczką drewno do drewutni, wyrywam chwasty, porządkuję potrzebne pomieszczenia gospodarcze, zajmuję się sianem, kozami, koszeniem połaci przydomowych- zielonych i padam wieczorkiem.
Jest jednak szansa, że za parę dni dogonię zaległości i rzeczone kurki wylądują w garnuszku :)


środa, 22 maja 2013

Wołanie ze snu

 Sen.
Jestem w domu otoczonym starym sadem (we śnie ten dom jest mój), z gładko wykoszonym trawnikiem. Właśnie zbliżam się do domu, idę razem z Z (Z. jest znajomym ze świata rzeczywistego).
Dom i sad jest ogrodzony, w sadzie jest dziewczynka z psem, wiem, że  tymczasowo ma mieszkać u mnie. Pies jest z obrożą, duży, wilkowaty, z urwanym sznurkiem przy szyi, więc też nie jest mój, nie należy też do dziewczynki. Dziewczynka zdaje się mieć doskonałe porozumienie z psem, choć niemal nie zwraca na niego uwagi, a ten wpatruje się w nią jak w obraz i chodzi za nią krok w krok. Dziewczynka "wisi" na starym płocie i wpatruje się w dal, widać, że wypatruje czegoś, za czym tęskni.
Słychać z dala przejeżdżający pociąg i nagle maszynista za pomocą gwizdu pociągu (jak w dawnych parowozach) artykułuje wołanie do niej po imieniu UUULLLLAAAAAAAAA.........   UUULLLLAAAAAAAAA..........
głos jest niemal ludzki i pełen tęsknoty.
Rozumiem wtedy nagle,  że dziewczynka jest związana w jakiś sposób z pociągami, podróżami i ludźmi je obsługującymi (także uczestniczącymi), i czuję ich tęsknotę do siebie i do przestrzeni, drogi, wolności, a także czuję w tym jakiś ważny cel, nie chcę powiedzieć- misję.
Mam jeszcze wrażenie, że Ula została odebrana im w momencie gdy grupa do której była przynależna szykowała się gdzieś do bezpowrotnego odejścia z naszego świata i ten "pociąg" właśnie odjeżdżał bez niej, ale jest ważna i kochana i wszyscy na nią czekają.
Jednak moment odejścia jest nieodwracalnie jeden, TERAZ, -stąd ostatnie wołanie odchodzących. Wiedzą, że stracą siebie na zawsze.
Jest to wołanie, a jednocześnie pożegnanie.
Ma na imię  Ula- Mała Niedźwiedzica. ( Urszula-  Wielka Niedźwiedzica).
Dziewczynka przewraca drewniany płot i biegnie w pola w stronę pociągu, okazuje się że za płotem warowało bezgłośnie kilkanaście dużych psów w obrożach, z urwanymi smyczami-sznurkami, wszystkie cicho, milcząco pobiegły razem z nią w stronę pociągu.
Te psy czekały po drugiej stronie płotu, czuło się, że dziewczynka jest dla nich przywódcą i jednocześnie podopieczną. Lepiej nie umiem tego wytłumaczyć.
Jestem z Z. w jakimś pomieszczeniu w tym moim sennym domu, jest tam biurko, jakieś papiery, chyba pieczątki którymi odruchowo bawi się Z. Mamy obydwoje prawo zadecydować o losie Uli i nie chcemy zrobić nic, by ją zatrzymać, decyzja zapada poza słowami.



sobota, 11 maja 2013

Od rana do wieczora

Z zieleni ledwo już wystajemy, zachwycająco jest do oniemienia i można by się godzinami gapić na ten cud, gdyby nie mieszkańcy traw i zarośli: meszki, muszki wszelkiego rodzaju i komary. One to skutecznie sprowadzają człowieka na ziemię i zmuszają do wytyczania linii demarkacyjnych, oraz ułożenia zajęć tak, by nie wchodzić im w drogę.
Na przykład prace w ogrodzie najlepiej teraz wykonywać między czwartą a szóstą rano, kiedy jeszcze chłód i meszek nie ma. Rośliny jeszcze maleńkie, więc rosa poranna nie przeszkadza. Nie chce się, oj nie chce, tym bardziej że jak się w praniu okazało, potem czasu dla siebie wcale nie ma więcej ;)
Jednak pracuje się rankiem w ogrodzie szybko i przyjemnie.
 Piszę ten post już po pracy w ogrodzie, tuż po śniadaniu. Na chwilę przerwę pisanie, bo idę do sąsiadów obok- naostrzyć motykę (dziabką po tutejszemu zwaną) i ostrza do elektrycznej kosiarki. Koszę już trzeci dzień przerośniętą trawę. Obecnie przy drodze. Przez półtora tygodnia wyrosła od ziemi ponad kolana, a pas mam na ponad dwa metry szeroki i ok sto metrów na długość plus zbocze nasypu też ze dwa metry (lekką miarą licząc).  To co się da kosiarką elektryczną dziś zrobię, a potem przez kilka dni kosa ręczna i spalinowa, której bardzo nie lubię, bo boli mnie od jej huku głowa.
Koszenie trawy i zarośli stwarza przestrzeń w której nie mogą żyć dokuczliwe gryzące meszki. Oprócz koszenia i porannej pracy w ogrodzie, w ciągu dnia przygotowałam grządki i posadziłam 125 sztuk sadzonek truskawek przysłanych kurierem przez Agnieszkę. Miało być sto, lecz firma dołączyła wiązkę sadzonek gratis.
Agnieszka  spędziła u mnie miesiąc ubiegłego roku i wybiera się tu znów pod koniec maja, skorzystać z kontynentalnych upałów, dobrej wody i ziół.
Dostałam zwrotną informację, że zdjęcie uroków jajkiem, jakie wykonałam na jednej z osób odwiedzających mnie na początku maja, dało nadspodziewanie dobre efekty.
Zdejmowanie uroków za pomocą jajka kurzego jest bardzo starym działaniem  uzdrowicieli ludowych. Mnie samą nauczyła tego uzdrowicielka z Ukrainy. Wykonywałam je wiele razy i za każdym razem zadziwiały mnie efekty, zmiany w życiu osób które się temu rytuałowi poddały.
Prostowały się ścieżki życiowe, znikali gdzieś wrogowie i kłopoty nie do rozwiązania, pojawiało się więcej przyjacielskich osób wkoło, rozwiewała się mgła z umysłu, wracała siła. I to wszystko bardzo szybko od wykonania oczyszczania.

Klątwy i uroki to nie jest coś nadzwyczajnego wykonywanego nocą, przy blasku świec. Spotykamy się z nimi na co dzień, gdy ktoś krzywo na nas patrzy (złe oko) życzy nam żeby coś nam się nie udało (urok), albo żeby nas "szlag trafił" lub gorzej (klątwa).
Kochające mamy w dobrej wierze rzucają klątwy i uroki na własne dzieci, nie mając o tym pojęcia. Np:
• Nie biegaj bo się przewrócisz (urok)  /A nie mówiłam? ;) /
• Jak nie założysz czapki i szalika, to się przeziębisz i zapalenia płuc dostaniesz (urok)
• Czy ty się tego do końca życia nie nauczysz? (klątwa)
I tym podobne. Z latami robi się z tego bagaż nie do udźwignięcia, bo dołączają się złe życzenia od konkurentów, zazdrośników, ludzi nami zawiedzionych. I okazuje się że mamy "pecha". Nic nam się nie udaje, lub osiągamy wszystko  z wielkim trudem, bez radości, wyprani z energii, przepełnieni zgryzotą, czując ciężąr na plecach.
I tak to właśnie w dużym przybliżeniu jest.

Kończę w samo południe ten post, pisany w Międzyczasie, chwilami, w momentach odpoczynku od gorąca na zewnątrz. Na następne dzisiejsze Miedzyczasy wyczekuje  pranie.
Idę kosić dalej.

sobota, 4 maja 2013

Zarastamy

Zielenią zarastamy. Trawnik podwórkowy do niedawna płaski i ledwo zielony wypuszyściał, mokry rosą poranną oblepia wilgocią buty i nogawki spodni. Tylko patrzeć, a zakwitnie glistnik, wszędzie łebki z trawy wychylają stokrotki i fioletowe fiołki. Pokrzywa piękna i dorodna, nic tylko kosą kosić to cenne ziele i suszyć na zapas.
Kwitną i pachną dzikie mirabelki.
Kozy mają zieleniny do syta, pasą się od rana do wieczora, a Bazia weszła w fazę mleczną i zbliża się do pełni swojej wydajności. Będzie kozi ser :-)
Mój ulubiony to twaróg ze świeżym tymiankiem, oregano i czosnkiem.
Zazdroszcząc kozom zieleniny, robię dla siebie sałatki z podagrycznika z pokrzywą, ziarnopłonem, szczypiorem z siedmiolatki, albo z mniszkiem, miodunką, młodymi listkami czarnego bzu, gwiazdnicą.
Zastępują sałatę, która dopiero wykiełkowała. Zioła dodaję także do jajecznicy, do zup.
W ostatnich dniach kwietnia wjechał na ogród traktor i przygotowana została ziemia pod siew. Zaorane zostało bardzo dużo, o wiele więcej niż przy poprzednim ogrodzie , więc zapadła decyzja o posadzeniu dużej ilości ziemniaków. Na szczęście sadzarką. Są kozy, to zimą nadmiar zjedzą. Posiałam też więcej grochu i będzie więcej fasoli. Poza tym jak co roku cebula na przemian z marchwią, nieco pietruszki korzeniowej (naciową posiałam na ceglaku, bo jest wieloletnia), buraki, buraki naciowe i licząc na to że przymrozków nie będzie: ogórki, pomidory i paprykę. Poza tym różną wiosenną zieleninę, oraz kwiatki na rozsadę.
Posieję jeszcze dynię, cukinie i różne zioła. Wieloletnie na rozsadnik, a jednoroczne na docelowe miejsce.
W doniczkach mam już wykiełkowane wcześniej pomidory, a także krzewy jagód goji, których jestem bardzo ciekawa.
Dostałam tez od sąsiadów kilka sadzonek czarnej maliny i sadzonkę czerwonych wielkoowocowych winogron. Winogrono posadziłam pod jabłonką, dającą co roku kilka podłej jakości jabłek.  Drzewko posłuży za stelaż.
Kicia ma swoją grządkę na ceglaku. Wysiaduje na niej pasjami, ugniata futrzastym tyłeczkiem ziemię na klepisko i pograbuje  łapką w ziemi. Na grządce rośnie kilka krzaczków kozłka lekarskiego, wydzielającego zapach waleriany ulubionej przez koty.
Przez opóźnioną wiosnę, spiętrzyły się wszystkie prace i nie zdążyłam zadbać o posadzenie żywopłotu. Może uda się jesienią, jeśli będzie długa i ciepła.

W święta majowe przyjechali zapowiedziani goście i siedząc z nimi przy dużym kuchennym stole, nagle pojawiło się we mnie odczucie deja vu, że kiedyś już ta sytuacja miała miejsce i że ich wszystkich znam, choć naprawdę widzieliśmy się po raz pierwszy. To samo uczucie miał jeden z uczestników zjazdu. Dom i kuchnia z płonącym pod płytą pieca ogniem, były mu dziwnie znajome.
Przy pożegnaniu umówiliśmy się na następne spotkania.

Pierwsza wiosenna burza w naszej okolicy przyszła wczorajszego wieczoru z wielkim hukiem, błyskawicami i ogromną zlewą. Tym samym zaczęła się u nas Prawdziwa Wiosna.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Międzyczasem

Wczoraj było pochmurno i niezbyt ciepło, ziemia jeszcze mokra z łachami śniegu gdzieniegdzie.
Po południu zjawił się sąsiad z piłą spalinową, bo miała być ścięta jedna odnoga rozszczepionej jabłonki, grożąca odłamaniem.
Pień został obcięty, pocięty na klocki, i przyszła kolej na stare, nie owocujące śliwy. Na wpół suche, wysokie, porośnięte mchem, z miotłą liści na czubku. Narobiło się sporo drewna do wędzarki, a chaszcze przejaśniały.
Sąsiad poszedł, a ja zabrałam się za ściąganie gałęzi z wycinki, noszenie klocków drewna i sprzątanie obejścia. Kozom dostały się gałęzie do objedzenia. Obgryzione powędrują na stos ogniska.
Po całym niemal dniu na dworze, wieczorem zrobiło mi się bardzo zimno, aż do kości. Rozpaliłam w ścianówce, a jak się nagrzała, stałam przytulona do niej plecami chyba dwie godziny, odmawiając mantry dziękczynne do kaflaka zanim odważyłam się oderwać ;)

Dzisiaj dzień przywitał się pięknym słoneczkiem i ciepłem.
Rano szybko kawa z kozim mlekiem, a potem jeszcze jedna kawa z mlekiem i idę na inspekcję ceglano-ziołowej górki, która wyłoniona spod kożucha śniegu zdążyła już obeschnąć. Cebula siedmiolatka ma już śliczny blado-zielony szczypior. Niedługo będzie się nadawała do podskubania na kanapki. Szczaw wypuścił listeczki, lebiodka-oregano przezimowała pod śniegiem. Jest wymięta i nieco złachana, ale po poruszeniu ziemi i pędów ogrodniczymi pazurkami, zaczęła nabierać wyglądu. Ślicznie wyglądają zimozielone goździki, o wąskich niebieskozielonych liściach. Wyłażą też małe czubki irysów, przesadzonych tam w zeszłym roku. Ładnie pod śniegiem przechował się tymianek.
Z ziemi wyłaniają się też pączki jeżówki purpurowej. Mam tylko kilka krzaczków, bo na rozsadniku gołębie sąsiada ją wyjadły, razem z siewkami kozłka lekarskiego. Uchowało się po kilka roślinek  jednego i drugiego. Teraz zaczynają wegetację. Dosieję niedługo na górkę wieloletnia pietruszkę naciową, by mieć zieleninę na wiosnę najwcześniej jak się da. Jeszcze jest dużo miejsca dla przybyszów.

Po inspekcji górki, wzrok mój padł na będącą w stanie ruiny konstrukcję kuchni letniej (już bez pieca w środku), pokrytą płatami zardzewiałej blachy.  . Skręciłam do domu i wyszłam z powrotem w rękawicach roboczych, z siekierą w ręku. I to był koniec owej budowli. Słupy i dobre deski przydadzą się do naprawy ogrodzenia, żeby mi się kozy i domniemany drób który zamierzam mieć, nie urywały na degustację do ogrodu.
Jako że dochodziła jedenasta, czas był na śniadanie jakieś. A w zasadzie na śniadanio-obiad.
Na ogniu w garnku z wodą wylądowała szklanka ryżu, w tym czasie obieram cebulę i pokrojoną w cienkie ćwierć-talarki podduszam na oleju na patelni. Obieram surowego buraczka, ucieram na tarce, dodaję do niego posiekaną małą cebulę, nieco soli i domowego octu jabłkowego. Niech postoi i nabiera smaczku.
Połowę ugotowanego ryżu podsmażam razem z cebulką, na koniec wbijam jajko, posypuję solą i pieprzem, mieszam i dosmażam. Jedzonko gotowe.
Druga połowa ryżu będzie do pomidorowej na jutro. Jak doczeka.
Uwielbiam ryż.
Po obiedzie znów rękawice, grabki i pazurki. Wygrabiam podwórko z resztek po letniej kuchni i zabieram się za porządkowanie górki. O wpół do czwartej jest już bardzo porządną ziołową górką.
Idę zajrzeć do szczodraka i czosnku, który dosadziłam jesienią w międzyrzędziach.
Wszystko pięknie. Szczodrak ma nabrzmiałe pąki, a czosnek wypuścił kiełki. A w zasadzie wielkie kły. W tym miejscu jeszcze za wilgotno, by cokolwiek robić, ziemia lepi się do rąk i narzędzi. Nie całkiem też stopniał tam jeszcze śnieg.
Wchodzę do sieni w domu, odwracam się i spoglądam na nasłonecznione podwórko.
Jak senna zjawa wędruje poprzez nie dziki bażant.
Złoto połyskujący kolorowy pancerz z piór. Migotliwy klejnot.  Rozgląda się ciekawie. Zauważa mój ruch, podrywa się ciężko do lotu, aby zniknąć za drzewem.
Czasem włączam radio. Denerwuje mnie zwykle po kilkunastu minutach. Właśnie mnie zdenerwowało. Wyłączam. Śpiewają ptaki.
Łapki bolą, oj bolą.
Może jeszcze pościągam gałęzie na jedną kupę i podpalę wygrabione resztki z trawnika. Może.
Najpierw napiję się kawy. Z kuchennego stołu spoglądają na mnie torebki z nasionami pomidorów i papryki. Może.
A moze bedę odpoczywać i zrobię conieco w Międzyczasie. Tak od niechcenia i mimochodem, co mi w oko i w ręce wpadnie.

Ale za to jutro, wyciągnę ze składziku pralkę "Franię", ustawię ją na ganku, naniosę zapas drewna do pieca, nastawiam garnków z wodą na kuchni, powyciągam miski i całe ciężkie pranie, jakiego nie dałam rady uprać zimą.
Nowe sznurki na podwórku już dziś rozciągnęłam i aby tylko słońce wyszło- upiorę cały dom.
A pojutrze, wymuruję z cegieł i glinianej zaprawy brakujący kawałek ściany przy kominie w ślepej sieni i połatam ubytki w glinianych tynkach. O ile odparuje i zagęści się zbyt rzadka glina. Już wygląda niemal dobrze.

My Polacy mamy dobrze. Istnieje u nas czas tajemny, niedostępny innym narodom. Tajemny, bo nie ujęty w gramatyce.
Jest to Międzyczas.
Dzięki niemu da się zrobić rzeczy, wydawało by się niewykonalne.
Na przykład robimy dwie rzeczy naraz, a w MIĘDZYCZASIE np rozciągamy sznurki na pranie i robimy kupę drobiazgów, które narodom nie posiadającym tajemnicy Międzyczasu, zajmują cały dzień.

Owocnych Wiosennych Międzyczasów życzę.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Woda Życia

Śniegi niemal stopniały, temperatura jest powyżej zera. Przyszedł czas na sok z brzozy - Wodę Życia.
Wczoraj wieczorem wybrałam dużą brzozę w debrze i nawierciłam ręczną wiertarką otwór, w którym mieści się wężyk. Wężykiem ścieka sok do butli.
Klarowny, przezroczysty, lekko słodkawy, o delikatnym, na granicy wyczuwalności aromacie. Rano miałam ponad litr soku. Popijam go cały dzień małymi łyczkami i tak będzie, dopóki nie skończy się sezon na sok. W tym roku będzie to chyba szybko, bo widzę, że drzewa i rośliny nadganiają zaległy czas. Czarny bez wypuszcza już gdzieniegdzie mikroskopijne listeczki, a jaskółcze ziele ma spore pióropusze liści, które urosły w trakcie ciepłej nocy.
Sprawdziłam tez stan nasadzonych jesienią brzózek. Wydaje się ok, tylko kilka z nich legło na ziemi pod ciężarem śniegu, ale podeprę je jak stopnieje tam do końca śnieżna skorupa, bo zalega w tym miejscu jeszcze grubą warstwą.

Tradycyjnie sokiem brzozowym leczyło się artretyzm, choroby nerek i układu moczowego, kamicę nerkową, anemię z wykrwawienia, reumatyzm.
Sok odnawia skórę, oczyszcza watrobę,  zwiększa odporność na infekcje, oczyszcza krew.
Jest moczopędny i reguluje układ trawienny.
Zawiera wiele cennych składników, od kwasów organicznych, cukrów, witamin, prowitamin, po mikro i makroelementy.
Ma właściwości energetyzujące i tonizujące. Odnawia i ożywia ciało po zimie.
Zewnętrznie stosowany do przemywania skóry i okładów na oczy.
Również do wcierania w skórę głowy i we włosy, ale wtedy należy go zmieszać 1:1 z alkoholem.
Wyraźnie zauważalne skutki picia soku z brzozy wystąpią po trzech-czterech dniach picia. Literatura odnośnie tego tematu jest niespójna, jeśli chodzi o ilość soku który należy-można wypić. Od "2x dziennie po 100 ml" do "nie przekraczania trzech szklanek" .
No to nie przekroczę trzech szklanek. Mam takie duże do napojów, po 300ml ;)

Przy okazji odwiedzania brzózki, podskubuję i pojadam słodkawe listki ziarnopłonu i pękające pączki bzu czarnego. Są bardzo smaczne.

Jutro nawiercam drzewo klonu, ciekawa jestem jego soku.

sobota, 13 kwietnia 2013

Magia ko(s)miczno kosmetyczna

Magia ko(s)miczno  kosmetyczna
skuteczna mocno i zadziwiająca

Weź młodego bluszczyku kurdybanka garsteczkę szczytowych pędów, garsteczkę gwiazdnicy wyłaniającej się spod stopniałego śniegu, dwa -trzy najmniejsze, najmłodsze listeczki jaskółczego ziela, bo już je ma w nagrzanych zakątkach ogrodu i przygalopuj do domu.
Wypłucz zdobycz z zabrudzeń i piasku, włóż do moździerza porcelanowego, lub takiego jaki masz. Utrzyj miękkie roślinki na masę, pod koniec dodając łyżeczkę lub dwie kwaśnej, średnio tłustej lub tłustej śmietany. Chwilę jeszcze poucieraj, aż sok i cząstki roślinne zmieszają się ze śmietaną w gładką pistacjowo-zieloną masę. A całe ucieranie nic warte nie będzie, jeśli życzenia swojego do roślinek nie wypowiesz i podziękowania im nie przekażesz..
Ucierając Bluszczyk poproś o mocną gładką skórę, odporną na pogodę.
Dodając Gwiazdnicę poproś ją o wygładzenie zmarszczek i miękką, jedwabistą, elastyczną i wilgotną nową skórę, wygojenie atopowych stanów zapalnych, pryszczy, zniknięcie pajączków z popękanych żyłek, jaśniejącą cerę.
Dodając Jaskółcze Ziele, możesz prosić o zdjęcie atopowych zapaleń skóry, pomoc przy liszajach, figówkach, upartych i nawracających wypryskach oraz chorobach, infekcjach i skazach skóry nie poddających się leczeniu.
-Ubierz czarną bawełnianą koszulkę z dużym dekoltem, przygotuj czarne    bawełniane skarpetki*
-weź solniczkę z solą do oczyszczania przestrzeni*
-czosnek na wampiry*
-nóż do działań magicznych*
-pieprz lub inne ulubione przyprawy
-kromkę chleba razowego
rozłóż wszystko na podręcznym stołeczku i zasiądź przed magicznym przedmiotem odbijającym obraz   rzeczy-w-ist(n)ości.
Zanurz z lubością palce w zielonej pachnącej żywym chlorofilem masie i rozsmaruj ją spokojnie, acz mocno i zdecydowanie po buzi, szyi i dekolcie. Wreszcie bez strachu możesz posmarować powieki i miejsca pod oczami, choć same gałki oczne raczej omijaj w bezpiecznej odległości. 
Zostało ci jeszcze dużo masy? Wsmaruj ją w dłonie. Jeszcze jest? wmasuj ją w stopy i załóż czarne magiczne skarpety.
Do reszty cudownej masy wkrój magicznym nożem ząbek czosnku na wampiry, dodaj soli i ulubionych przypraw do smaku, rozsmaruj po kromce razowego chlebka i zjedz na zdrowie, dziękując roślinom za cudowne działanie.
Na tym kończy się rytuał ko(s)micznej magii kosmetycznej. Możesz się umyć letnią czystą wodą, najlepiej w kolejności w jakiej nakładana była czarowna masa. Skórę osusz płatkami ligniny. Nie musisz nakładać żadnego kremu, bo na skórze zostanie delikatny film tłuszczu ze śmietany, i ph idealne dla zmęczonej zimą skóry.
Działanie magiczne powtarzaj dwa- trzy razy w tygodniu, nie częściej, bo duchy przyrody zagniewasz i zyczeń Twoich nie spełnią.

Wyjaśnienia
*Czarny kolor koszulki i skarpet nie zamieni ko(s)micznej magii kosmetycznej w czarną magię. Jeśli jednak masz takie obawy, możesz użyć oczywiście Białej koszulki i Białych skarpet. Nie mów jednak potem, że nie ostrzegałam.
*Ogólnie wiadomo jest, że kryształy soli oprócz walorów smakowych, mają zdolność oczyszczania przestrzeni. Zazwyczaj ciska się garścią soli w niechcianego gościa. Oczywiście mowa tu o niefizycznych gościach. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, żeby wypróbować to na fizycznych nieproszonych przybyszach. Skutków jeszcze nikt nie opisał.
*Czosnek na wampiry- oczywiście, jeśli wampiry występują w Twojej okolicy. jeśli nie występują, a lubisz czosnek, też możesz go użyć.
*Nóż do działań magicznych- to każdy nóż, który uznasz że do takich działań się nadaje. Potem możesz oczywiście obrać nim kartofle. Najlepsze magiczne noże, zazwyczaj są wielofunkcyjne. Magiczność noża możesz poznać po tym, że zawsze jest pod ręką.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Wiosenne falstarty

Topnieją z oporami łachy śniegu , pod świerkiem Marszałkiem pojawił się plac brązowej ziemi z zeszłorocznymi skulonymi stokrotkami i kępkami upartej, zielonej trawy. Przezimowały też pod śniegiem bluszczyk kurdybanek i gwiazdnica, dobre na wiosenną sałatkę. Jednak potrzebują co najmniej 10 dni pogody, żeby można je było podskubać.
 Wszędzie nadal gruby kożuch mokrego śniegu.
Wczoraj, pojawiło się na cały dzień słonko i  energia którą obdarzyło świat, aż  rozpierała śpiewające ptaki. Ja też się zabrałam za grzanie wody, pranie i sprzątanie wiosenne. Drzwi chaty otwarte cały dzień na oścież, bo  ciągłe ich zamykanie i otwieranie przeszkadzało w noszeniu drewna i wody, chodników do czyszczenia. Człowiek dostosowuje się do temperatury otoczenia i okazuje się, że kilka stopni powyżej zera to aż nadto, by odczuwać komfort termiczny. Chłodno robi się dopiero, gdy siadam wieczorem do komputera i nie ruszam się zbyt wiele.
Zamykam wtedy oczy i przenoszę się w sam środek lata, 40 stopniowy upał, przed którym nie było ucieczki. I tak sobie myślę, jakim niesamowitym klimatem jest obdarzona nasza polska ziemia, rozpiętość od mrozów prawie jak na Syberii zimą, po upały Sahary latem.
Zapas drewna do palenia skończył się.
Od pewnego czasu rąbię i palę stare deski, pniaki, to co zalegało latami w oborze, drewutni i stodole. Z popiołem wygarniam z popielnika garście przepalonych gwoździ i wsypuję je do osobnego worka.
Wiewiórka rezydująca na przydomowym orzechu włoskim, zapędziła się do stodoły. Biegała wysoko pod krokwiami dachu. Zagadałam do niej naśladując język  cmoków  i szczęków: zastygała słuchając, a za każdym następnym wydawanym przeze mnie dźwiękiem drgał jej grzbiet i ogon, wykonywała pantomimę podskoków i przykucnięć.
Dziś jednak nie ma słońca i zapał do pracy skutecznie tłumi padający mokry śnieg i szare chmury. Znów tęsknię za letnim upałem, tak jak latem tęskniłam za lodem i śniegiem. I tak myślę sobie, że ruska bania to dobry wynalazek.

Czytam od tygodnia Tybetańską Jogę Snu i Śnienia, Tenzina Rinpocze. I coś jest chyba nie tak, bo zaczęłam mieć trudności z zaśnięciem i ze wstawaniem,  budzę się zmęczona. Śnię, lecz nie pamiętam snów. Może to okres przejściowy, tak jak przy leczeniu się z choroby: objawy najpierw ulegają nasileniu, by potem ustąpić.
A może to szykowanie się do przyjścia wiosny, hamowane upartymi nawrotami zimowej aury rozbija mnie wewnętrznie. Kolejny wiosenny falstart.


piątek, 15 marca 2013

O zaspach,kozach i komputerach.

Przedzieram się do obórki przez śnieg, za każdym krokiem  zapadając się do połowy uda. Kopanie ścieżek nie ma sensu, bo po 20 minutach po moim przejściu nie ma nawet śladu.
Odkopuję tylko co jakiś czas wejście do domu i do obory. Wiatr jest północny, a wrota do obory są od południowej strony, więc tu na szczęście dużo pracy nie ma.
W niektórych miejscach zaspy sięgają powyżej pasa. Na przykład przy kranie podwórkowym, z którego biorę wodę  i przy bramce obejścia koło obory. Nie widziałam tez chętnych do jazdy samochodem przez zasypaną drogę. Koło południa przejechał nią pług śnieżny, ale na długo to nie wystarczyło, znów zaspy bo ciągle silnie wieje i pada.
Wiosnę i ciepło meteorolodzy zapowiadają na środę przyszłego tygodnia. Ten cały magazyn śnieżny zacznie naraz topnieć i zamieni się w eleganckie błotko.
Moja posesja jest dobrze położona, nie grożą jej zastoje wody, więc mogę się bardziej cieszyć niż martwić gwałtowną zmianą z zimy na wiosnę.
Koza Bazia przez zimę i teraz daje mleko, niewiele bo około pół litra dziennie- czasem więcej, czasem mniej. Pokopałam nieco w fachowej koziej literaturze, z której dowiedziałam się, że ilość mleka związana jest z długością dnia. Szczyt laktacji wypada zawsze latem, a spadek  zimą. Co ciekawe, dotyczy również kóz nie zakacanych przez kilka lat, bo takie eksperymenty wykonano.
One utrzymywały laktację przez cały ten czas, oczywiście z wahaniami wydajności związanymi z sezonem.
Bardzo mnie to pociesza, w związku z brakiem kozich kawalerów w najbliższych okolicach. Jak się trafi jakiś na jesień to ok, a jak nie to płakać nie będziemy ;)
Mamy czas.
Bardzo mało jest literatury o kozach. Przejrzałam stare weterynaryjne księgi mojego ojca, dotyczące zwierząt gospodarskich. Jest o krowach, owcach, koniach, nawet królikach, szynszylach i innych drobiazgach, a  koza w żadnej książce nawet nie jest wymieniona.
I nie rozumiem dlaczego. Na zdrowy rozum, w małym gospodarstwie lepiej mieć kilka kóz, jak jedną krowę. Kozy są odporniejsze, mniej wybredne. Jak padnie krowa to duża strata, a jak coś się stanie jednej kozie, to zostają jeszcze inne. Mnożą się zwykle bez kłopotu, razy dwa. I lubią jeść chwasty.
Fakt, że są cwane. Tak jak Bazia która wyćwiczyła otwieranie wszelkich zamknięć i często ją łapię jak z córką Lalą buszuje w zapasie siana złożonym w obórce, obok ich zagrody.
No ale taka już ich uroda :)
Padł mi duży komp, pewnie dlatego,  że nie włączany ponad pół roku. Nie pierwszej młodości zresztą był. Nie włączany, bo nie chciał współpracować z komórkowym internetem.
Teraz podpięłam maleńkiego netbooka do dużego monitora i zwykłej klawiatury. Luksus i komfort jest :) Oczy odpoczywają od maczkowatych literek.
Zainstalowałam też links2, przeglądarkę obsługiwaną z terminala.
Ma dwa tryby, jeden wyłącznie tekstowy, a drugi graficzny.
Grafikę wyświetla w trybie oszczędnościowym i nie  ładuje żadnych reklam i wodotrysków. Tym sposobem oszczędzam transfer.
Links ma swoje wady. Nie mogę się zalogować na bloga, ani na pocztę w interii, więc w tym celu włączam firefoxa.
Co ciekawe Links2 z pocztą na o2 nie ma takich problemów, więc jest to wina ustawień na portalach, a nie samej przeglądarki.


czwartek, 14 marca 2013

Niedźwiedzie zimują

Pada śnieg od wczoraj. Znów wszystko zasypane, północnym wiatrem rozdmuchane sprawiedliwie, po drogach, po ścieżkach, dachach, polach, podwórkach. Grubo, puszyście i nietykalnie bielutko.
I noc całą ma padać. Jak mapy pokazują pół metra śniegu dodatkowo ma przybyć. I mróz ma być spory.
Naniosłam więc z zapasem siana kozom do obórki, na wszelki wypadek gdyby mnie nagła niechęć ogarnęła do odkopywania z zaspy wrót stodoły. Drewna też przyniosłam do domu z zapasem, odkopałam z zaspy piwniczkę ogrodową i uzupełniłam domowe zapasy ziemniaków, buraczków, marchwi, selera, pietruszki i jabłek.
Jabłuszka choć już połowa marca, pięknie się trzymają. Są soczyste, winno-słodkie i nie zepsute. Taka miła niespodzianka.
No to wspomnienie dzieciństwa -raz. Marcheweczka  utarta z jabłkiem, osłodzona odrobina miodu.
I niedźwiedzie zimują.

poniedziałek, 4 marca 2013

Łąkarzenie

Wymyśliłam sobie wysoki żywopłot od drogi, taki który szybko rośnie i nie ma odrostów korzeniowych  (z którymi jest tylko kłopot), nie przycina się go, albo tnie tylko raz w roku na wczesną wiosnę - kiedy jest jeszcze trochę wolnego, oraz da się pozyskać sadzonki z natury. Z natury, bo żywopłot okrutnie długi ma być, więc kupno sadzonek zrujnowało by mnie ekonomicznie. No i patyki wciśnięte w ziemię  mają się przyjmować bez marudzenia.  Ewentualne resztki po przycinaniu mają być kozo-jadalne.
Po wstępnych eliminacjach została mi tylko wierzba wiciowa, drugich eliminacji nie było.
Rekonesans w najbliższych okolicach wykazał kompletny brak jakichkolwiek odmian wierzby wiciowej. Jest krucha i inne podobnego pokroju   rzadkie krzaczoro-drzewka, które jednak nie spełniają założeń.

Po obniżeniu wymagań co do szybkości wzrostu i odrostów korzeniowych, pierwsze miejsce wśród reszty krzaczastych zajęły po równo jaśminowiec i trzmielina pospolita. Jaśminowiec obecny  jak najbardziej, w odległości rzutu kamieniem od zainteresowanej. Trzmielina ciut dalej, pod lasem. Obydwu też nie wystarczy na "monotematyczny" żywopłot, więc rzutu monetą nie będzie, a zastanawiam się teraz jak będzie wyglądał żywopłot łaciaty. Miejscami kwitnący i pachnący jaśminowo na wiosnę, a jesienią w czerwono-bordowe łaty od liści i owoców trzmieliny.
Wyobraźni mi zabrakło, więc nic nie pozostało, oprócz sprawdzenia tego w praktyce.
Mogę dosadzić jeszcze bez-lilak. Estetyczna masakra :)
Bzy kwitną w maju, a jaśminowiec w czerwcu, wiec może tak źle nie będzie.
Obie roślinki jak najbardziej lecznicze (tak tak, bez-lilak jest leczniczy). Trzmielina też. Jednak roślin sadzonych przy drodze się nie zbiera.

Już się cieszę na ruch i pracę która zacznie się od przedwiośnia i na gości którzy zapowiedzieli się u mnie na pierwsze dni maja  by pobyć kilka dni na wsi, oraz  nabyć w teorii i praktyce wiedzy o polskich dzikich roślinach  leczniczych i jadalnych. Jadalne będą dosłownie. Kuchnia do dyspozycji.
Zapowiadam że będzie to solidna piguła wiedzy. Trochę "łąkarów" i "łąkarek" wyszło spod mojej ręki przez kilka lat wykładów z ziołolecznictwa w warszawskim studium psychotronicznym. Medycyna ludowa tez cieszyła się zainteresowaniem. Ma w swoim repertuarze sprawdzone praktyczne przepisy  oraz działania magiczno-energetyczne, leczące duszę i ciało.

Dlaczego napisałam łąkarz i łąkarka? Tak ładnie określił to Czesław Białczyński na swoim blogu: zbieranie na łąkach roślin leczniczych to łąkarzenie. Słowo "łąkarz" jest pierwowzorem słowa "lekarz".
Teraz te znaczenia się rozeszły. Łąkarz to po prostu zielarz, a lekarz jest w białym fartuchu i ma długopis.

A tymczasem zima na wschodzie dopiero dniami odpuszcza. Topią się i osiadają śniegi, błotko mlaszcze na ścieżkach. Nocami wszystko zamarza, pod kapiącym kranem na podwórzu tworzy się stalagmit. Mróz zeszkliwia ścieżki i połacie podsiąkniętego śniegu. Wystarczy wczesnym rankiem na wietrze rozpostrzeć szeroko rękawy, by pożeglować na śliskich gumofilcach  hen w pola :)


poniedziałek, 18 lutego 2013

Porządki i kilka sposobów na żylaki

Zima trzyma się mocno. Dawno tak nie było, ze pierwszy zimowy śnieg utrzymuje się do końca sezonu. Po kilku dniach odwilży wrócił mróz. Nie jest wielki, ale wiosenne temperatury rozhartowują.
U mnie wielkie przemeblowanie i porządkowanie nie zamieszkałych kątów chaty. Po poprzednich właścicielach ciągle coś wyrzucam i wyrzucam, a za kilka dni jak odgruzuję spiżarnię z wiekowych "przydasi", przyjdą "chłopy" i przetargają wielką starą dębową szafę ze ślepej sieni do spiżarki. Tym sposobem odsłonią się  drzwi do pokoju, a mały pokoik i duży pokój zyskają osobne wejścia.
Szafa w spiżarni otrzyma półki na przetwory.
Pracy jest od groma, a spiżarnia i ślepa sień są lodowate, bo nie ogrzewane i nieocieplone. Surowe belki, które trzeba będzie na świeżo obielić wapnem jak tylko mrozy się skończą.

Ostatnio kilka osób pytało mnie jak poradzić sobie z żylakami, więc na żylaki sposobów kilka.
Należy przy tym pamiętać, że sposób żywienia jest bardzo ważny, bo dostarcza organizmowi  witamin, enzymów i składników mineralnych do odbudowy naczyń krwionośnych. Soki, surówki, owoce, zioła krzemionkowe, pyłek pszczeli.
Najlepiej stosować dietę rozłączną i unikać przetworzonej żywności i glutenu, by wspomóc oczyszczanie żył.

Jednym z efektywniejszych sposobów na żylaki jest czosnek z masłem. Zdarza się, że po miesiącu następuje wybitne zmniejszenie obrzmiałych  żył, znika ból i dyskomfort.
Trzeba wziąć biały czosnek (koniecznie z białą skórką), utrzeć go na drobnej tarce i zmieszać na jednolitą masę z dwoma częściami krowiego masła. Takim mazidłem na noc smaruje się uwypuklone żyły i ich okolice, przykrywa się pergaminowym papierem (może być papier do pieczenia i zawija elastycznym bandażem, by utrzymać opatrunek i ciepło.
Rano umyć nogi, w ciągu dnia dbać by ich nie wyziębić.

Drugim sposobem, choć nie tak szybkim, są nocne  okłady z plasterków zielonych pomidorów (przez cały sezon pomidorowy)

W niektórych domach na parapecie rośnie żyworódka pierzasta. Nalewkę z niej można zastosować do leczenia żylaków.
Aby wykonać nalewkę, trzeba wziąć umyte liście rośliny, włożyć do litrowego słoika, tak by wypełniły go do połowy i zalać do pełna 70% spirytusem.
Nalewka powinna stać w ciemnym miejscu 10-14 dni, po czym należy zlać ją do butelki.
Każdego wieczoru przed snem  nacierać nogi i stopy nalewką. Ból znika już po pierwszej nocy.
Przy silnych i zaniedbanych żylakach czas leczenia wynosi ok. 4 miesięcy.

Jeszcze innym sposobem na żylaki, są okłady z utartych ziemniaków.
Umyć kilka kartofli, zetrzeć na tarce i tą papką nacierać i okładać nogi. Zdejmuje ból i zmniejsza stany zapalne.

Jeśli ktoś ma dostęp do korzeni mniszka lekarskiego: wykopać korzenie, umyć, oczyścić i zetrzeć na drobnej tarce. papkę zalać wodą i gotować na małym ogniu do uzyskania gęstej masy. Masę po przestudzeniu utrzeć ze świńskim sadłem lub smalcem 1:1, by uzyskać gęstą maść, którą przechowuje się w lodówce.
Maścią  smarować  na noc nogi, obłożyć pergaminem i owinąć bandażem elastycznym, dla utrzymania opatrunku. Rano zmyć.

Jeśli ktoś ma dostęp do ziela gwiazdnicy (rośnie od przedwiośnia do pierwszych śniegów, upierdliwy chwast działkowy, ogrodowy), może robić z niej okłady. Listki i gałązki gwiazdnicy są delikatne i miękkie, więc nawet bez rozdrabniania okłada się nimi chore miejsca, owija  liściem łopianu lub kapusty. (Z liścia kapusty należy ściąć płasko gruby nerw i obić lekko tłuczkiem, lub przewałkować dla zmiękczenia wałkiem do ciasta, albo butelką), na to bandaż. Rano umyć.
Sposób nie jest najszybszy, ale skuteczny.
Można też wykonać mazidło do smarowania, ucierając gwiazdnicę ze smalcem, świńskim sadłem lub krowim masłem. Robić mazidło na dwa -trzy użycia, przechowywać w lodówce a potem znów wykonać świeże.

dobrym sposobem na żylaki jest nacieranie nóg octem jabłkowym. Z octu jabłkowego można robić również okłady. Przy kuracji octem jabłkowym, warto również wypijać na czczo napój z łyżeczki lub dwóch octu i łyżeczki miodu na szklankę ciepłej wody.
ocet powinien być domowy, albo z dobrego źródła.

Niedługo wiosna, zacznie się sezon na sok brzozowy i klonowy. Sok brzozowy warto zastosować dla oczyszczenia organizmu z zimowych złogów.
Na razie jednak tej wiosny nie widać. Palę w piecach, co sprawia mi ogromną przyjemność i nie zdążyło się jeszcze znudzić.
Odbijam sobie kaloryferowe lata patrząc jak ogień pożera polana, a podczerwień z żaru przenika ciało aż do kości.