wtorek, 27 sierpnia 2013

Jeden dzień

Dni znowu biegną szybko. Wiosenne miesiące ciągnęły się długo, lipiec umiarkowanie szybko, a sierpień strzelił z bata- ledwie się rozpoczął już ma zamiar się skończyć.
Pracy jak zwykle wiele. Przykładowo dzisiejszy dzień: obrządzenie kóz z samego rana, nakarmić koty (któż by śmiał zapomnieć :) Barbarzynka udaje się na polowanie, Macejko też, tyle że obiektem łowów jestem ja. Zaczyna z samego rana wizytując oborę podczas dojenia kozy. Łazi po deskach boksów, zasiada na słupku obok swojego kumpla kozła Darusia i czeka na mleko. Koza Lalka obserwuje go jak zahipnotyzowana.
Po dojeniu ściągam kociego zbója ze słupka, daję kozom siana i idziemy do domu na rzeczone śniadanie.
Potem biorę kosę i dokaszam na pastwisku wczorajsze kozie niedojadki i wyprowadzam kozy na pastwisko. Nie jest ogrodzone,a wkoło wiele miejsc gdzie normalna koza znajdzie wiele drzewek owocowych, posadzonych kwiatków (ukochane zajęcie Lalki, ukraść po drodze choć kwiatek), więc musze je palikować. Z kozami żeden kłopot- wystarczy poprowadzić Wańdzię, a Lalka grzecznie idzie. Inna sprawa z Darusiem który ma nieco kłopotów z kojarzeniem, wyrośnięte rogi i od niedawna zaczął woniać jak cała kozia perfumeria. Czuć go silnie wkoło na 100 metrów. Po każdej operacji wyprowadzania go z koziarni i palikowania idę zmyć z siebie zapach. Wyprowadzanie Darusia to cała zabawa. Trzeba mieć kilka słodkich jabłek w kieszeni i gdy przychodzi mu do głowy wypróbować na mnie swoje rogi, rzucam  jabłuszko na ziemię dla odwrócenia uwagi. Zajmuje się jabłkiem, zapomina o co mu chodziło i grzecznie idzie dalej. Operację powtarza się przy wbijaniu palika i jeszcze raz przy wyciąganiu palika z ziemi gdy wieczorem wracamy do koziarni.
Potem do godziny pierwszej lub drugiej pracuję w ogrodzie, dziś oczyszczanie poletka truskawek i następnego kawałka ziemi po ogórkach i czarnuszce z przeznaczeniem na podniesione grządki.
(Najpierw kładzie się warstwę obornika- u mnie koziego, potem grubą  warstwę zielonego swieżo skoszonego, a ja koszę niekwitnące pokrzywisko, wszystko przykrywa się warstwą słomy. Taka kanapka u mnie ma nieco więcej grubości niż 50cm i jest przeznaczona pod ziemniaki. Można w nich sadzić też dynie, cukinie, ogórki, pomidory, selery).
Po 14 zostawiam prace ziemne, idziemy z Macejkiem do domu cos szybko zjeść a potem zabieram się za zbiory. Dziś odwiedziłam zarośnięte malinisko i na szybko przyniosłam miskę malin. Trzeba ubrać tam gumowce, bo wszedzie pełno mrowisk.
Malinisko jesienią przeniose bliżej domu. Dozbierałam następną partię śliwek węgierkowatych- słodkie jak miód. Bedę z nich robić powidła, a część z wczoraj już się suszy. Potem wzięłam dużą miskę na czarny bez i kosę na pokrzywy, zeby móc dojść do tych bzów. Koszenie i zrywanie zajęło czas do 16.
Wszystkie prace w ogrodzie i przy zbiorach wizytuje Macejko. Dogłębnie rozumie ideę grzebania w ziemi i musi mi mocno współczuć, że nie mogę się zdecydować na żadne miejsce. On wygrzebuje dziurkę w ziemi i siusia, a ja grzebię pół dnia i nic ;)
Macejka mam na plecach przy plewieniu, ćwiczy na mnie napady ninja z krzaków i drzewek, krzyczy głośno jak się zagapi i mnie zgubi. Co jakiś czas prosi na rączki. Chodzi za mną tam i spowrotem po całym gospodarstwie i wszędzie znajdzie sobie jakieś zajęcie. Lubi obserwować kozy w oborze i przy pasieniu- tak samo łaciaty jak one.  Rwał ze mną czarny bez- chodząc po krzewach i drzewkach.
Barbarzynka co jakiś czas przynosi pod próg mysz z pola i woła Macejka. Biegnie wtedy łobuz na złamanie karku.
Wypestkowanie zebranych śliwek i obranie widelcem kuleczek bzu z baldachów (z Macejkiem owiniętym wokół karku) zajęło z godzinę, a potem rozpalenie w piecu i postawienie garnków-jednego ze śliwkami, a drugiego-pięciolitrowego z owocem bzu, miską malin i kilkoma spadami antonówki, dla dodania charakteru sokowi.
Kozy zaczęły się już denerwować na pastwisku więc dokładam więcej do pieca by nie wygasło i idę po kilka słodkich jabłuszek ;)
Najpierw w swoim boksie ląduje Daruś. Nie pozwala mi już wchodzić do swojego boksu, więc uwiazuję go (muszę, bo rozwała rogami wszystkie przegrody)sposobem. W przejściu rzucam na ziemię słodkie jabłuszko (nie za małe, żeby miał się czym zająć) wchodzę do boksu, przewlekam linkę Darusia przez kółko na ścianie, wychodzę na przejście i przewlekam linkę przez drugie kółko. Wtedy ciągnąc za linkę i za pomocą jabłuszka rzuconego do boksu, skierowuję go na miejsce. Linkę wiążę do kółka w przejściu.
Kozy w tym czasie wrzeszczą na pastwisku ile pary w płucach, bo Darusia nie ma. Z nimi nie ma kopotu. Odpinam z linki Lalę, biorę za obrożę Wańdzię i spokojnie idziemy do koziarni.
Towarzystwo w boksach, jedzonko dorzucone, lecę do kuchni w garnkach pomieszać. Za dużo nasypane w garnku z czarnym bzem, bo po ogrzaniu zawartość prawie po brzegi, więc ostrożnie mieszać i pilnować. Zawrzało, można odstawić i przykryć. Mam już dość mleka na ser, więc wstawiam je na płytę, zrobię indyjski ser- panir. Zamarzyło mi się coś ciepłego zjeść. Idę po paprykę i pomidory do ogrodu, nastawiam na kuchni leczo,w garnku dusi się już komplet warzyw, ser odcieka w ściereczce. Teraz idę wydoić Wańdzię- przy pomocy ninji Macejka oczywiście.
Kozie damy znów znalazły sposób by wyleźć z boksu, a ja koziarnię i wszystkie bramki zostawiłam otwarte. Czasem się zastanawiam czy któraś z nich nie była we wcześniejszym wcieleniu uczniem Houdiniego. Idę ścieżką do koziarni, a zza wrót wygląda zabawna morda Wańdzi. Sprawdzam odruchowo kwiatki przy bramce. Same liście, kwiatów brak. Lalka wmłóciła. Smakują jej płatki aksamitek.
(Swojego czasu wciągnęła w ten sposób czubek Katalpy- przesadziłam szybko drzewko w mniej oczywiste dla kóz miejsce. Zrobiło sobie czubek z bocznego odrostu).  Dobrze że nie wybrały się na dłuższą przechadzkę po ogrodzie ;)
Grzecznie idą za mną do boksu. Wańdzia sama ustawia się na swoim miejscu do dojenia, a Lalka obserwuje wyczyny Macejka na krawędziach desek.
Daję kozom dokładkę na wieczór, zamykam DOKŁADNIE I JESZCZE RAZ SPRAWDZAM boks Lalki i Wańdzi, zamykam koziarnię. Z Macejkiem na ramieniu i garnuszkiem mleka w ręku idziemy do domu. Ja pomieszac w garnkach, a Macejko na miseczkę mleka i kocie chrupki. I jak się okazało na mysz od Barbarzynki. Mocna kolacja.
Mieszanie w garnkach i porządkowanie kuchni kończę nieco po 20, na dogasającym piecu zostają tylko śliwki i gar z wodą na mycie.
Ja z miseczką leczo idę do pokoju, włączam kompa i odpowiadam na pocztę, piszę posty. Macejko chce chlebka i trochę leczo ode mnie. Daję mu do jego miseczki. Potem zasypia mi na kolanach, a ja piszę, piszę, piszę..... jest już 23.40 kiedy klikam: wyślij posta
Nie umiem ustawić czasu na blogu. Wpisuje jakieś dziwne godziny, ale to chyba nie ma większego znaczenia.
Czas się umyć i spać.


niedziela, 18 sierpnia 2013

Chwaścianka

Chwaścianka, czyli zupa chwastowa, której recepturę ustaliliśmy z Radkiem, podczas jego pobytu w moim gospodarstwie.
Wyszła mocno smacznie i znikła ze sporego garnka niemal od razu.
Zrobiłam dziś powtórkę z małą modyfikacją: zamiast tasznika którego nie znalazłam w najbliższej okolicy, dałam liście babki jajowatej.

Chwaścianka

Trzy średnie marchewki
pietruszka z nacią
duża cebula albo dwie średnie
ziemniaki (na oko)
czosnek
garść żółtlicy
garść podagryczniika
garść pokrzywy
garść babki jajowatej albo rozety tasznika
nasiona kolendry
kminek
papryka ostra
liść laurowy
ziele angielskie
świeży tymianek lub oregano, ewentualnie bazylia(do smaku)
olej- minimum 4 łyżki
śmietana do zabielenia

Na rozgrzany w garnku olej wrzucamy kminek i kolendrę. Kiedy zaczną pachnieć i strzelać, wrzucamy pokrojoną w  słupki marchewkę i pietruszkę. Podsmażamy i dorzucamy cebulę skrojoną w drobną kostkę, zgnieciony ząbek czosnku i mieszając doprowadzamy do zeszklenia i zmięknięcia cebuli. Wtedy dorzucamy skrojoną drobno zieleninę (łącznie z nacią pietruszki, można dać dwie gałązki selera, nie zaszkodzi) i smażymy przez chwilę to wszystko razem. Na tym etapie prawdopodobnie trzeba będzie dolać nieco oleju  i podlewać nieco wody, w miarę odparowywania, tak by wszystko się poddusiło niemal do miękkości. Sprawdzamy marchewkę. Jeśli jest miękka, ale leciutko chrupka, to dolewamy 1,5 litra wody, solimy wstępnie, przykrywamy i gotujemy z liściem laurowym, zielem angielskim. W tym czasie obieramy ziemniaki i kroimy je w kostkę. Dorzucamy do gotującej się zupy i kiedy są już miękkie, zabielamy śmietaną, doprawiamy jak lubimy.
Ja doprawiam na ostro papryką, można dodać pieprz czarny, a dla zapachu oregano, tymianek bądź bazylię- do wyboru, a także rozgnieciony ząbek czosnku lub więcej, według uznania.

Zupie charakterystycznego niepowtarzalnego smaczku nadaje żółtlica.
Żółtlica jest odtruwająca, wzmacniająca, przeciwzapalna, jest ziołem trawiennym i żółciopędnym. Reguluje przemianę materii, pobudza regenerację watroby. Surowa żółtlica utarta z masłem lub olejem jest lekiem na skórę z AZS, łuszczycę, oraz chorująca z innych powodów skórę. Nawilża, leczy i goi.

Mały Macejko rośnie, wydłużają mu się łapki i potrafi wtrząchnąć więcej niż Barbarzynka.
Dziś na kolację wrąbał dużą mysz przyniesioną przez Baśkę, po chwili poprawił kocimi chrupkami, popił wody i poprosił żeby mu dać co tam mam w swoim talerzu. Nalałam mu miseczkę chwaścianki z warzywami, zjadł, poprawił dokładką w tej samej ilosci i zjadł jeszcze dokładkę dokładki. Czwarta miseczka jest już tylko w połowie pełna. Pewnie za godzinę lub dwie dopadnie i wyliże do czysta.
Maciuś to chłopski syn, je ziemniaki z tłuszczem, chleb, pije mleko i je mleczne zupy, oczywiście mięsko z hrabianką Barbarzynką również. I myszy. Ogólnie nie ma z nim problemu jeśli chodzi o jedzenie.
Łobuz z niego i przylepa. Pierwszy raz widzę u kota brązowo-piwne oczy.
Jak Baśka woła z podwórka że mysz przyniosła, leci na złamanie karku w takich podskokach, ze można go z latającą wiewiórką pomylić.
Baśka go nie cierpi i podejrzewam że nosi mu te myszy, żeby się od niej choć na chwilę odczepił.
Na jego widok klnie po kociemu i ostrzega, by za bardzo się nie zbliżał, bo oberwie. Oczywiście wcale jej nie słucha. Obrywa i wraca.

Pierwszy dojrzały czarny bez zagotowany z kwaśnymi jabłkami. Jutro podgrzeję jeszcze raz, przecedzę i dodam do soku cukru. Do butelek i do spiżarki.

Trwa szykowanie drewna na zimę.

Skubanie słonecznika wciąga.... :) Mam go dużo w tym roku. Pewnie z kozami damy mu radę przez zimę.
Chce uzbierać dla kóz ( dla kozów, jak mówią u mnie we wsi) żołędzi na zimę. Myślę, to może być dobre dodatkowe źródło białka.

niedziela, 4 sierpnia 2013

Kuchenna alchemia

Wielka stara dębowa szafa ustawiona w spiżarni, po wstawieniu sosnowych pachnących półek  zaczęła drugie życie. Zmieściła w swoich czeluściach cztery wory słoików i butelek i została jeszcze jedna wolna półka na zapasowe kasze.
Zrobił się w spiżarni większy ład.
Powolutku  słoiki zapełniają się tegorocznymi wytworami kuchennej alchemii: soki i dżemy z porzeczek, kiszone ogórki i cukinia, smażone mirabelki. W miarę dojrzewania warzyw i owoców przybędą dalsze przetwory- zapasy na zimę.
Czerwone duże mirabelki obrodziły w tym roku, więc także je suszę.
Alchemiczne przemiany dokonują się na kuchennej płycie opalanej drewnem.

Wewnątrz samego paleniska dokonała się próba prawdy. W żarze pieca wylądowała stara puszka po konserwie z kawałkiem blachy dachowej ze stodoły w  środku. Blacha dachowa kapnęła najpierw srebrną łzą, a potem popłynęła wartko srebrnym strumykiem. Na stodole do rozbiórki mam dach z czystego ołowiu.
Problem alchemiczny jest następujący: jak zamienić ołów w złoto.

Za pośrednictwem Ewy z Kresowej Zagrody Anieli zesłali na mój Ogród wolontariusza Radka, a z jego pomocą najważniejsze, najtrudniejsze dla mnie prace zostały wykonane. Dzięki temu mam więcej czasu na zajmowanie się zbiorem ziół i przetworami na zimę.
Zainstalował też na moim komputerze program do czytania na głos "Milena" dla Ubuntu. Do tego mechanicznego głosu można się przyzwyczaić, a czytający lektor uwalnia ręce i oczy dla innych prac, takich jak łuskanie fasoli, szycie czy robienie na drutach w zimową porę.
Radek interesuje się ziołami, więc myślę, że dla niego pobyt w Ogrodzie Na Końcu Świata był dobrze spędzonym czasem. Dla mnie jego pobyt był dużą pomocą. Dziękuję.