sobota, 21 listopada 2015

Różnica między odpoczynkiem a relaksacją, łykendem a zapiątkiem.

I znów naszło mnie na zabawę w odszyfrowywanie znaczeń słów, jakich używamy na codzień. Zabawa zabawą, ale prawdę mówiąc, podświadoma część naszej istoty świetnie rozumie prawdziwe znaczenie słów, warto więc, by i świadomość codzienna zaczęła się zastanawiać, zanim przekręci jakieś słowo, lub da sobie wcisnąć używane w innych krajach, zamiast rodzimego.
Do zrozumienia jednego z określeń, doprowadziła mnie lektura starych polskich książek o ziołach :)

Wracając do rzeczy: Co oznacza dla naszej podświadomości dźwięk : łyk?
Nabranie do ust płynu i przełknięcie.
Jeśli jednak dwa dni są określone słowem łyk-end, to oznacza, że to łykanie jest podstawową czynnością wykonywaną w te dni.
Potocznie ludzie nadużywający napojów alkoholowych, mówią że "łykają".
Skojarzenie dla słowiańskiej podświadomości jest proste : łykanie na koniec tygodnia. Picie, popijanie.
(Rozumiem, że słowo pisze się inaczej, ale używa się je jako dźwięk, stąd piszę je fonetycznie).

Słowo "zapiątek" mieści w sobie 'zapięcie';
nosi w sobie również sens 'minięcie piątku'
czyli jest to jakby zamknięcie, zapięcie na ostatni guzik pięciu dni tygodnia i przejście do dwóch dni zamykających cały tydzień.
Zapiątek: poza piątkiem, zamknięcie pięciu dni (pracy).
Bardzo zgrabne słowo, choć nie stare, ale zbudowane według wszelkich prawideł naszego języka.

W dni zapiątkowe, (lub łykendowe, jak kto woli), z zasady oddajemy się działaniom różnym od pracy zawodowej. Czynności te nagminnie zwane są 'relaksacją'. Tworzy się wiele rzeczy z przydomkiem 'relaksacyjne'.
Otóż na wstępie wzmiankowane książki zielarskie, 'laksacją' nazywają wydalanie odchodów o konsystencji stałej :)
Ooooo, pomyślałam sobie, coś ciekawego, a co znaczy 're'?
'Re' oznacza wykonanie jakiejś czynności jeszcze raz od początku, na nowo.
Tak więc dla naszej podświadomości re-laksacja oznacza hm.... 'wydalenie czegoś, co już raz zostało wydalone'. Czyli co, należy to wcześniej jeszcze raz zjeść?
O kurnasz, że tak niesłowiańsko się wyrażę.
To ja nic nie wiedząc, do tej pory re-laksowałam się w łyk-endy?

Poleciałam sprawdzić, co takiego robili nasi przodkowie, zanim zaczęli się 're-laksować'. Otóż oni 'odpoczywali' a wcześniej 'odpoczyniali' czyli od(chodzili) od 'poczyniania'(czynienia czegoś).

Odpoczyńmy sobie więc w ten miły deszczowy zapiątek,
  choć zdaję sobie sprawę, że niektórzy wybiorą solidną łykendową relaksację :)


niedziela, 4 października 2015

Niespieszność

Uczę się niespieszności, dzień za dniem, słuchania siebie prawdziwej.
Płynięcia z falą przemian przyrody.
Oglądam z oddalenia starą JA.
Umiem ją kochać, upartą, wojowniczą, taką nie-moją.
A jednak to ONA szukała mnie i pracowicie odgarniała śmieci,
to Ona walczyła o mnie, kiedy nie było już nadziei na nic,
wierzyła, że istnieję.
Bo gdybym nie istniała, to nic, tylko śmierć bez powrotu.
Utygan i Ista, Niedźwiedzica i Iskra.
Prawa i lewa strona.
Miłość istnienia

sobota, 3 października 2015

Pierwsze przymrozki

Dostałam nowe sadzonki truskawek. Niespodzianka bardzo miła, sprawiona przez nowo poznaną Wojowniczkę z Żurawlowa, Basię.
Wspaniała, nowa znajomość.

Dla tych truskawek zdjęłam wreszcie czarną folię z kawałka ziemi.
Folia leżała tam od wiosny, kiedy ułożyłyśmy ją wspólnie z Anią z Niemiec.
Kiedy Ania przyjechała do mnie powtórnie u schyłku lata z mężem Tomkiem, folia poprzyciskana cegłami nadal leżała, czekając aż będę miała czas zająć się ogrodem.

Jak wygląda ziemia spod czarnej folii?
Jak dla mnie, bardzo dobrze. Znikła cała roślinność, wyginęły korzenie, oprócz kłączy na samych obrzeżach.
Zachowały się dżdżownice. Ziemia pulchna, mięciutka i wcale nie sucha, bo folia nie była nowa i jest nieco podziurawiona.
Po zwinięciu folii, wystarczyło glebę wzruszyć widłami do kopania, zagrabić i można się było obejść bez karczowania ugoru :)
Folią przykryłam nowy kawałek ziemi  gdzie będzie leżała do wiosny, żeby zrobić miejsce na siew korzeniowych warzyw. Folia ma jakieś 5x5.
Lubię takie rozwiązania, które oszczędzają bezsensownej pracy. Każdego dnia się uczę :)

Zauważyłam, że grządka odgrodzona deskami od reszty przyrody, prawie wcale się nie zachwaszcza. Tak jakby dzikie rośliny respektowały linię graniczną.
Bez takiego odgrodzenia, łąka wpełza w uprawy i trzeba prowadzić wieczną wojnę.
Odgradzam więc swoje grządki, buduję korytka dla uprawnych roślinek, wykładam je skoszoną trawą z kosiarki, bo choć kocham ogrody, to przedkładam jednak kontemplację piękna latem, nad harówkę w upały rzędu 36 stopni. Trzydzieści to też za dużo. Czternaście stopni jak dzisiaj, i lekko zachmurzone niebo, to w sam raz.
Grządka ogrodzona i wyściółkowana sama się obroni przed chwastami i brakiem wody. Latem dokładam tylko skoszonej trawy, bo kosić trzeba minimum raz na 10 dni w sezonie. Takie jest tempo zarastania posesji do stanu, kiedy trzeba użyc maczety, zeby sie dostać do sławojki ;)
Czyli koszę i wykładam grządki, więc dwie prace w jednej. Przecież trawę i tak musiała bym gdzieś wynieść.
W takim układzie, najwięcej prac trzeba wykonać właśnie jesienią, przy szykowaniu nowych grządek, na które zużywam stare deski ze stodoły i resztki ze sprzątania już uprawianej części ogródka, oraz wiosną, do końca maja. Teraz na nową grządkę- wał ogrodzony deskami, trafiają resztki dżungli pomidorowej i dyniowej, oraz wszelkie chwasty bez nasion, a także kretinkowe pagórki, bo zwierzątko niezmordowane jest. Mam też sporo już przepróchniałej słomy i siana z nieuprawianej jeszcze części stodoły.To pójdzie na wierzch.
Próchniczna ziemia jaka się zrobiła z koziego obornika, zasili wiosną truskawki.

No, ale ja o przymrozkach miałam. Otóż w samym środku sadzenia truskawek, zagapiłam się w ogród i po chwili nogi mnie poniosły w dyniowisko, a ręce wyciągnęły się po pierwszą dynię.
Taka piękna pogoda, ciepło, prognozy nie przepowiadają przymrozków, więc może jeszcze je zostawić? otrzeźwiałam.
Ale za chwilę pojawiła się myśl, że należy wierzyć swojej intuicji i skoro tak mnie kusi żeby dynie zebrać, to zbiorę.
I na drugą noc przyszedł przymrozek :)
O co chodzi z dyniami i przymrozkiem? Jeśli mróz poliże dynie, one się bardzo słabo przechowują, szybko dostają plam i się psują.

Zebrałam troszkę hokkaido, najwięcej, bo kilkanaście piżmowych i ze cztery amazonki.
I troszkę ozdobnych, co mnie bardzo cieszy, bo wypróbowałam jedne z nich do zapiekania i były pyszne bardzo. Takie niewielkie kule, zielone gdy niedojrzałe, a żółte po dojrzeniu i bardzo twarde.
Podejrzewam nawet, że to nie są dynie, ale małe tykwy, bo zapiekałam zielone a skóra była cieniutka i twarda, taka celulozowa ścianka. Żółtych (czyli dojrzałych) jeszcze nie sprawdzałam, ani tych podobnych do fantazyjnych patisonów w koronki.
W każdym razie dla pojedynczej osoby lepiej jest upiec trzy minidyńki, niż rozkroić dwukilogramową dynię i jeść ją tydzień.
Fakt, że Maciuś tez jest fanem dyni i frytki wyjęte z pieca, zrobione z hokkaido, polane masłem szałwiowo-czosnkowym wywołały w nim amok, no ale ile taka kocina może w sobie zmieścić zanim przewróci się kołami do góry?
Do zapiekania wykorzystuję komorę paleniskową pieca. To coś w rodzaju bardzo malutkiego chlebowego, bo jest cała z szamotu i nie ma rusztu.
Piekłam już drożdżówkę (z dynią :) i można upiec chleb, wszystko w małej formie. Duża się nie zmieści. Jednak jak na jedną osobę, jest w sam raz.

Poza pracą w ogrodzie, dziś mały spacer po trawę żubrówkę (albo to jest tomka wonna, nie wiem tego na pewno), po liście malin na fermentowaną herbatkę i wracam do pracy w ogrodzie.
Na grzybach nie byłam, jakoś nie bardzo miałam ochotę żeby wybrać się do lasu.
Może jutro, w niedzielę?
Suszarka piecowa cały czas zajęta, ciepła blacha też dobrze służy, zrobiłam dzięki niej koncentrat owocowy: podsuszane marmoladki, które można przechowywać w słoiku bez dalszej konserwacji.
Są bardzo smaczne, goście wyjedli mi latem wszystkie zeszłoroczne, co do jednej :)
Im dłużej są przechowywane, tym smaczniejsze, bo cukier z nich migruje do skórki i robi się na wierzchu skorupka z kryształków, a środek ma konsystencję twardej galaretki.
W tym roku gruszkowo-winogronowe. Gruszki i winogrona od Agaty i Radka.
A suszone po domowemu gruszki są przepyszne, o wiele lepsze od suszonych fig.
Wszędzie jeszcze zielono, trawa szmaragdowa, w powietrzu spokój i rajskie ciepło. Liście jeszcze nie zaczęły spadać z drzew, choć ściana lasu lekko zmienia kolor, na złamaną zieleń, zapowiedź przyjścia Jasienia.


niedziela, 13 września 2015

Plony lata

Sporo czasu minęło od ostatniej relacji, więc najpierw o piecu.
Piec daje bardzo fajne ciepło. Inne nawet niż ciepło mojego byłego pieca kaflowego. Gorące cegły i glina emitują podczerwień nagrzewającą dom. Takie domowe słońce. Jest to ciepło inne niż kaloryferów, ponieważ nie nagrzewa bezpośrednio powietrza, lecz obiekty znajdujące się "w polu rażenia". Stąd stopy mam teraz ciągle gorące, a zawsze marzły. Bardzo miłe zaskoczenie.
Być może kaflowy nie dawał takiego dobrego ciepła choć bywał gorący, bo miał kafle pomalowane przez byłych właścicieli farbą olejną. Kilka warstw.

Piec nie jest żarłoczny, a po ok 2 godzinach palenia nie sposób dotknąć pierwszej komory, druga jest ciepła. Po zakończeniu dokładania, konsumuje jeszcze długo gorąco żaru i dopiero nabiera temperatury, a zarazem wyrównuje ją. Tego pieca nie wolno zakręcać zanim zje żar do końca, bo otrzymuje się węgiel drzewny.  Po 12 godzinach jest jeszcze gorący, a temperaturę ludzkiego ciała osiąga po ok 18 godzinach.
Narazie palę w nim raz na dobę z przerwami w cieplejsze dni, a na test mocniejszego rozgrzania drugiej komory przyjdzie czas, jak spadną temperatury. Będę palić w nim wtedy co 12 godzin.
Teraz chodzę po domu w koszulce i na bosaka, więc wystarczy.

Pomimo że nie jest to piec do gotowania, została wstawiona blacha żeliwna, która jest cały czas bardzo gorąca. Jeszcze kilka godzin od rozpalenia można powoli podgrzewać na niej jedzenie, a potem utrzymywać temperaturę, lub odparowywać powidła. Stoi tam gar z zawsze gorącą wodą do użytku domowego, oraz szklany dzbanek z wodą do picia. Fajnie zaparza się zioła, a herbata nie stygnie. Rano czeka ciepła woda do mycia.
Na szczycie pierwszej komory w kuchni, gdzie panuje mocne ciepło, urządziłam suszarkę na warzywa i owoce. Suszę teraz jabłka i pomidory. Cały szczyt komory zajmują trzy duże sita, jedno nad drugim, okryte gęstą muślinową firanką, żeby owocówki i inne latające stworzenia nie mogły się do tego dobrać. No bo się człowiek napracuje, a to przyleci i napaskudzi.
Maciusiowi udało się wytłumaczyć, że tam spał nie będzie.
Z nadejściem chłodniejszych dni i deszczów, Maciuś przestał wyglądać jak coś niedojedzonego przez mole i zapomnianego na strychu, a zaczął przypominać kota. Wyładniał, wygładził się i zaczął nabierać futra na nowy sezon, jak zwykle krótkiego na kilka milimetrów z tak gęstym podszerstkiem, że pewnie by nie przemókł wrzucony do wody.
W upalne lato futro miał wyskubane i nabite kurzem, a wojenne blizny i świeże rany nie dodawały mu urody.
Z ran na karku z ostatnich dni widać, że coś dużego próbowało go zjeść.

Ogród?
Ogrodu trochę się wstydzę, ale pocieszam się, że w to upalne lato nie ja jedna miałam trudności z pracą w takich temperaturach.
Pomidory? Poradziły sobie beze mnie. Nie podlałam ich wredna taka ani razu.
No ale jak pomidor ma konary grubości dziecięcego nadgarstka, to jakie ma korzenie?
W moim ogrodzie panowała w tym roku wolna amerykanka. Wygrały pomidory, wśród których świetnie dały sobie radę pory. Drugie miejsce przyznaję dyniom. Późno posiane, ale błyskają spod liści odcieniami miedzi, złotej żółci i zieleni.
One udusiły jarmuż, papryczki i troszkę ziół posianych w sąsiedztwie. Co tam się ulęgło, zobaczymy jak liście zaczną więdnąć, albo meteo postraszy przymrozkami.
Posiałam bezłuskową, uschiko kuri, piżmową i coś, czego nazwy nie pamiętam, mała, okrągła i pomarańczowa. Chyba amazonka.
Plonuje też patison, jakaś udana odmiana, bardzo smaczna. Duszony z cebulką i pomidorami jest wyjątkowo dobry.
Poza konkurencją jest cebula, ślicznie urosła, wielka jak w poprzednich latach, ale mało jej posadziłam, nie miałam przygotowanej ziemi. Rosła w truskawkach, a truskawki w połowie opędzlowały pędraki, potem pędraki załatwiła susza.
Mam dla truskawek już nowe miejsce, a na tym posadzę miętę, melisę i oregano. Pędraki nieszczególnie je lubią chyba. Miejsce dość pędrakowe jest.
Ogórki nieciekawie z powodu suszy.
Trochę ich jeszcze plonuje, więc spróbuję je ukisić bez gniazd nasiennych wspólnie z patisonem. To co dotychczas zebrałam, nadawało się do utarcia i zakiszenia na zupę, oraz zjedzenia na surowo. Wiele też zagapiłam z powodu pracy przy piecu, przecież zajęło to ponad miesiąc wyłącznej uwagi i solidnej pracy.
Kukurydza, o wstydzie jeszcze na grządkach, Będzie na suche ziarno.
Do marchwi, pietruszki i buraczków nie zagladałam, żeby im nie psuć homeostazy z chwastami ochraniającymi wilgoć. Podbierałam z brzeżku i wyglądają dobrze.
Teraz też nie odchwaszczam, bo już nie ma po co.
Można to nazwać "ogród dla leniwca" Po wiośnie nie robiłam w nim już nic, oprócz wynoszenia plonów.
A pomidory dały czadu :)
Te kilkanaście krzaków sprawiło mi masę radości, dając plony przepyszne i bogate. Jeszcze dziś (sobota) przyniosłam po trzech dniach nie zbierania ciutek ponad szesnaście kilo. W pełni sezonu na oko było to ponad 20 kilo co drugi-trzeci dzień.
Pierwsze owoce dojrzały około 20-go lipca, a z końcem lipca zaczęły wchodzić w pełnię owocowania, trwającą przez sierpień.
Przede wszystkim były jedzone na surowo. Jestem maniaczką pomidorów, a Iwi i Piotr którzy u mnie wtedy przebywali, a potem większość gości na szczęście także :)
Smak niesamowity. Na śniadanie do teraz jem około kilograma samych pomidorów posypanych lekko solą (na ten kilogram składają się dwa najładniejsze owoce). Samych, bez niczego. No czasem dodaję ząbek czosnku albo małą słodką cebulkę, i polewam olejem słonecznikowym, ale nic więcej, żadnego chlebka.
Pierwszeństwo przyznaję Róży Wiatrów (rosa vetrov) Różowy ogromy pomidor o wspaniałej konsystencji i smaku. Żadnej paciary z nasionami w środku. Skórka schodzi sama, tak samo jak we wszystkich tych pomidorach, które mam.
Nie musi się jej ściągać, no ale człowiek rozpustny bywa :)
Potem sama już nie wiem, który z nich lepszy. Smakuje równie dobrze chlebosolnyj, niedżwiedzia łapa, oraz korol gigantow, dający gładkie ogromne owoce.
Dziwny jest czarny z Tuły. Jest ciemnoczerwony z dużą zieloną piętką, tak że patrząc na niego z góry, ma się wrażenie, że jest zupełnie niedojrzały.
Smak przyjemny, jednak z uwagi na tą nierównomiernmość dojrzewania, raczej nie posieję go w przyszłym roku.
Nie posieję też Grzesia z Ałtaju. Mały owoc z dużymi gniazdami nasiennymi. Smak fajny, ale smaczniejsze są wcześniej wymienione.
No i Opałka. Inwazyjny i plenny. Owoce fajnie się suszą i to właśnie Opalkę suszę na piecu. Troche słabo dojrzewa, może potrzebuje osłon?

Sadziłam pomidory w gruncie, bez żadnej osłony. Dałam im tylko na początku paliki, takie zgrabne, jak się daje pomidorom, ale jak nie zaglądałam do nich bo budowaliśmy piec, to potem było za późno dać im coś większego. Opanowały wszystko razem z przejściami i pozrywały się ze sznurków.
Zbieranie owoców to streczing na 20m kw. Słupki które miały służyć pomidorom, służą mi do utrzymywania się w niewiarygodnych pozycjach przy sięganiu po owoce.

Wielkość pomidorów? Te odmiany które mam są wielkoowocowe (oprócz gregor iz altai, opalki i black from Tula)
Owoców od 60dkg do ponad kilograma było gdzieś 1/2, reszta nieco mniejsza. Plamy miało kilkanaście owoców z pierwszej dojrzewającej tury, a potem już zdrowe. Na te plamy nie pryskałam ich drożdżami, bo w takim gąszczu nie miało to sensu.
Nic im nie urywałam i przysięgam, że żadnemu pomidorowi nic nigdy nie urwę, oprócz owoców :)
Dam im dużo miejsca i solidnie podeprę, być może kratownica będzie dobrym rozwiązaniem (o ile uda mi się coś takiego skonstruować własnymi siłami).
Posadzę w jednym rzędzie i nie będę się bawić w naprzemienność w dwóch rzędach.
One same zadbają o wypełnienie wolnej przestrzeni. Tak jak Krystyna uważam, że pomidory same najlepiej wiedzą jak rosnąć, a dużo liści to dużo jedzenia dla owoców. I jak zauważyłam, nieprawda jest, że nie dojrzeją zawiązane owoce jeśli jest ich za dużo. Dojrzeją, moje zrobiły to w gruncie.
Porządnie wykształcone owoce mogą dojrzeć jeszcze w domu, jeśli się je zabierze przed przymrozkami.
Teraz padają deszcze i nie zauważyłam, żeby pomidorom zaszkodziła wilgoć.
Owoce leżące na ziemi są zdrowe, tak samo jak te wiszące wyżej.
Bardzo podobają mi się te odmiany.
Muszę Wam napisać, że mam dodatkowego amatora pomidorów, jakiś szczurek degustuje co któregoś owoca od kilku dni. (Maciuś ma oczywiście inne zajęcia ;) Najbardziej smakuje mu Opałka, bo zeżarł prosiak aż połowę dużego owocu.
Z innych wieści zwierzątkowych: Stały mieszkaniec podziemi trawnikowych, pieszczotliwie nazywany przeze mnie  Kretinkiem,  przeszedł sam siebie w wielkości kopców i uparł się je budować tuż przed wejściem do domu. Zabieram mu tą ziemię i wynoszę do zasypywania wałów tworzących nowe grządki, ale on sobie chyba mocno upodobał to miejsce.
Z obserwacji już wiem, że robi kopce wtedy, kiedy można spodziewać się deszczu. I pada. Zabiorę mu te kopce jak przeschną po opadach, na razie robię slalom, by nie wdepnąć w mokrą ziemię.

Co robię z taką ilością pomidorów? Jem do oporu i żałuję, że sezon się skończy (fantastyczna uczta, wymarzona od lat), rozdaję i przerabiam do słoików. Obdarowani chomikują nasiona na własny siew.
Ja tez zabezpieczam nasiona na przyszły rok, jednak rozważam jeszcze kupno nasion z pomidorowej doliny. Szczególnie chciała bym coś podobnego do Opałki, ale małego, żeby kroić tylko na pół  do suszenia. Opałka jednak ma spore owoce.

Przerabiałam śliwki czerwone mirabelki. Węgierki się nie udały tego roku. Jabłek też wiele nie mam (przemienność owocowania), stąd cenne jest każde jabłko jakie daje stara kosztela. Jej ususzone owoce są słodkie jak miód. Dobrze łagodzi też w dżemach kwaśność mirabelek.
Antonówka urodziła osiem owoców, zarezerwowanych do podrasowania soku z czarnego bzu. W zeszłym roku obłamały się jej gałęzie od urodzaju, zanim zdążyła dojrzeć.

No i tak to u mnie jest. Zapowiadało się i przyjeżdżało do mnie w tym roku sporo osób na dzień lub na kilka dni. I ciągle się to dzieje. Mam przyjemność znać teraz osobiście wielu fantastycznych ludzi.
 Ziół mało zebrałam z powodu pieca (dzięki Ani i Tomkowi zostały szybciej porobione ostatnie po-piecowe porządki koło domu), oraz robienia potrzebnych do przeżycia zimy zapasów. Czas sobie biegnie, a rączki do pracy są tylko dwie. Coś trzeba wybrać.

Nie ma we mnie pośpiechu, jest czucie, że wszystko dzieje się tak jak ma być.
I że to co się dzieje, jest dobre.
No i wdzięczność za każdy dzień, za taki w którym pada deszcz i taki w którym słońce piecze mirabelki w trawie i trzeba uważać, żeby sobie o nie bosych stóp nie poparzyć wieszając pranie na sznurze.
I za chłodne wieczory jakie przyniósł wrzesień, za asystę przy moich zajęciach i tańce radości Maćka i za to, że wiszą na krzewach jeszcze ostatnie kiście przejrzewającego czarnego bzu i że można jeszcze pójść po przesuszone jagody aronii których nikt już nie zbiera od lat, że kilka kilogramów żagwi łuskowatej urosło na pniu po starym drzewie na trawniku i była uczta i sporo słoików duszonego grzyba w pomidorach jest w szafie w spiżarce i pasta żagwiowa do chleba tez z pomidorami :), oraz suszona żagiew do nadania smaku warzywnym bulionom zimowym.


Operator internetu od dwóch tygodni "modyfikuje usługę" i sms doładowujący jest odrzucany systemowo. Prawdopodobnie wymusza porzucenie tej usługi na rzecz nowej, którą promuje. Na tej szybkości internetu jaka mam, nie mogę nawet wejść na zaplecze własnego bloga.

No cóż, cierpliwe oczekiwanie na "zmodyfikowanie usługi" nie przynosiło efektu Zmusiło mnie to do przyjęcia innej usługi operatora. Fakt faktem, modyfikacja nastąpiła, tyle że u mnie :)
No i mogę wreszcie wysłać nowy post.


piątek, 14 sierpnia 2015

Magia tworzenia, Serce domu, Oko cyklonu.

Wielkie upały, nowy piec schnie w oczach, więc pierwsze symboliczne, a zarazem radosne zdarzenie jakim jest rozpalenie malutkiego ogieńka w palenisku- już za mną. Piec zaśpiewał rwąc ogień w podnośnik ciepła, a w kominie ukazał się dym.
Zapalam maleńkie pięciominutowe ogieńki (Garść słomy i garstka drobnych gałązek) wstając o piątej rano, bo wtedy komin nie jest nagrzany słońcem.
I za każdym razem jest to dla mnie wielkie zdarzenie.

Piec jest absolutnie piękny, absolutnie niezwykły i absolutnie jedyny na całym Świecie.
Ma dwie komory, jak prawdziwe serce i jest w środku domu, jak prawdziwe serce.
Zbudowany przez dwóch Mistrzów zesłanych przez przeznaczenie, przy pomocy pomocników zesłanych przez przeznaczenie, bo ze zwoływanych przez pierwszego Mistrza-Artura uczniów, nikt nie zdołał dojechać.

Zachwiania równowagi energii oraz krystalizacji oka cyklonu, dokonała Gorzka Jagoda, (kontaktując jesienią Artura Milickiego- wędrownego artystę od pieców rakietowych, z jedną taką marznącą zimami wiedźmowatą z Niebieskiej Chaty).
Magiczny cyklon uzyskał siłę materializacji zamierzeń z końcem lipca, wraz z przyjazdem Asi i Tomka, oraz przyłożeniem przez Tomka dłuta do starego pieca i wyłamaniem pierwszego kafla (Utygan, czy na pewno? Decyduj).
Cyklon zaczął nabierać mocy wraz z dewastacją starego pieca kuchennego dokonywaną wspólnymi siłami, aż wreszcie dnia czwartego od początku rujnacji pojawił się Artur, a piątego dnia dotarli z pomocnymi dłońmi Agata z Radzikiem, (obydwoje z boskiej wysokości spoglądający na świat, w środku własnego wiru materializacji). Na końcu pewien tajemniczy Barman z całkiem innej bajki.

Wraz z przybyciem reszty ekipy dewastacja dosięgła drugiego pieca, oraz części ścian przyległych, tak że podział na pokoje i kuchnię był czysto symboliczny.
I w tym momencie zaczęła się magia tworzenia.


Artur użył do stworzenia pieca tylko tych materiałów, które wyjęliśmy ze starych pieców, plus glinę z tutejszego złoża.
Miał na to do dyspozycji tylko kilka dni, w ciągu których zaplanował piec, wyznaczył jego miejsce, zbudował komorę paleniska i podnośnik ciepła, oraz podstawę pod drugą komorę odbierającą ciepło, ogrzewającą pokoje.


Opuszczając nas dla oczekującego zlecenia, zostawił wiele wskazówek dotyczących wykończenia pieca, oraz danych technicznych dotyczących budowy pieców rakietowych z paleniskiem Petera Van der Berga .
Dzięki Niemu, dowiedzieliśmy się, jak cudnym materiałem jest glina i glinosłoma, a także mieliśmy możliwość fizycznej pracy z tymi materiałami.
Artur natomiast po raz pierwszy miał możliwość budowania pieca z tak dziwnych i różnorodnych materiałów, które na pierwszy rzut oka wydawały się bezsensowne.

Asi i Tomkowi skończył się urlop, Artur wyjechał do nowego pieca, Agata z Radzikiem pojechali 8 km dalej, do swojego odnalezionego prywatnego raju- gotowego leśnego ogrodu z domkiem do remontu,(który przywołał ich i oczarował kiedy wpadli mnie odwiedzić tylko na chwilę). Ich nowy Dom trzeba ocieplić przed zimą i uruchomić piece.

Zostałam sama ze swym szczęściem zrealizowanym w połowie i włączyłam tryb muła, (czyli nie myśleć i do roboty), żeby zdążyć ukończyć murowanie reszty pieca i komina przed zimą.
Ciąg dalszy "dziania się" spowodował jednak, że w tym samym czasie skontaktowała się ze mną poprzez komentarze na blogu Iwi. Iwonka przybyła następnego dnia po telefonie, a wraz z nią drugi Mistrz, a zarazem Towarzysz jej życia, Piotr- murarz.




To dzięki Piotrowi piec został ukończony i uzyskał kształt ostateczny, a ściany znów oddzielają od siebie pomieszczenia Niebieskiej Chaty.





Do fali materializacji jaka przetoczyła się przez tą czasoprzestrzeń należy zdarzenie poboczne- ocembrowanie źródełka w moim wąwozie tuż przed zjazdem piecowym. Braliśmy z niego wspaniałą wodę do picia, a chłód wąwozu stanowił wytchnienie od afrykańskiego żaru, jakim obdarzyło nas tegoroczne lato.

Budowanie działo się na fali energii wymiany. Stare piece zamieniły się w nowy piec, a my wszyscy wymienialiśmy się pracą za umiejętności i wiedzę.
No cóż, nie ukrywam, że to wszystko było trochę szalonym, ale wspaniałym doświadczaniem.


Z podziękowaniami:

Podaję link do strony z piecami Artura http://pieceartura.pl/category/bez-kategorii/realizacje/
Agacie i Radkowi życzę cudownej, ciepłej zimy we własnym domu
Asi i Tomkowi doczekania upragnionego zdjęcia kajdanek rzeczywistości miejskiej
Tajemniczemu Barmanowi dużo szczęścia (to bywa przydatne :)
Iwonce i Piotrowi założenia najpiękniejszej, wymarzonej Rodowej Siedziby, bo właśnie się wybierają we własne miejsce.

środa, 22 lipca 2015

Prażmo i tsampa

Na temat prażma sporo i przystępnie napisał Mr. Wilson Bushcraft, więc nie będę powielać informacji, ale skieruję zainteresowanych i spragnionych eksperymentów z jedzeniem do źródła:
http://bushcraftwilson.blogspot.com/2013/08/prazmo-tereny-polski-w-dalekiej.html
Zachęcam do pobuszowania po blogu Mr. Wilsona :), jest ciekawie.

Na temat tsampy napiszę krótko, bo wypróbowałam wersję z kaszy jęczmiennej, jako że mam jej spory zapas. Może nie jest to całkiem prawdziwa tsampa bo z kaszy, ale myślę, że oddaje w dużej części smak.

Oryginalnie w Tybecie, moczy się całe ziarno jęczmienia przez dobę, a potem praży na złotobrązowo i mieli w młynach na mąkę.
Proces podobny do procesu uzyskiwania prażma z różnych nasion na słowiańskich terenach. Może poza mieleniem na mąkę, ale tego nie możemy być pewni.
Dzięki wodzie którą wchłonęły nasiona podczas moczenia, skrobia prażonych nasion ulega przemianom, a uzyskana mąka jest produktem, którego nie trzeba już gotować. Wystarczy dodać do osolonej ciepłej wody z rozpuszczonym masłem lub olejem w wersji postnej, a w wersji bardziej rozbudowanej do herbaty z masłem, lub herbaty z mlekiem i masłem (no i sól oczywiście), można dodać tarty ser, lub wykonać ją od początku na słodko. Chłopi dodają często tsampę do piwa. Mieszanie jest całą sztuką, by nie uzyskać kleistego gniota. Miesza się we własnej miseczce delikatnie, własnym czystym paluchem, aż do uzyskania pulchnego i plastycznego ciasta, z którego wyrabia się kulki, kluski i inne formy, oczywiście też własnymi paluszkami. Zjada się to w towarzystwie sosów i innych dodatków- na słono, lub na słodko. Na słodko posmakowała mi bardzo polana miodem.
W Tybecie jest podstawą pożywienia i elementem kultury. Związane sa z nią zachowania kulturowe, piękne zdobione naczynia do podawania i przechowywania, oraz porzekadła.
Nazwa tsampa jest zarezerwowana jedynie dla mąki z prażonego jęczmienia. Podobną mąkę robi się jeszcze z prażonego grochu i stanowi ona dodatek do tsampy dla uboższych ludzi.
Zrobiłam jedną mąkę i drugą. (Groch oczywiście też moczony przed prażeniem).
Zamiast młyna użyłam młynka do kawy, bo mój ręczny młynek do nasion niestety nie pozwala uzyskać drobnego przemiału.

Cóż mogę powiedzieć, tsampa uzależnia :) Jest bardzo smaczna sama i zmieszana z mąką z grochowego prażma. Pasuje smakowo do wszelkich potraw i ja bez problemów zastępuję nią chleb.

Z ciekawostek: do przechowywania tsampy używa się naczyń zwanych tsam-phor, co w sposób prosty kojarzy się z grecką nazwą amfora. Nazwa ta jest równiez określeniem naczynia i kto wie, czy nie przywędrowała z Tybetu.

Aha i z doświadczenia, taka porada (gdyby ktoś miał zamiar pobawić się w robienie tsampy) Dajemy dwie, lub dwie i pół części płynu, na część suchej tsampy.


wtorek, 21 lipca 2015

A gdzie moje siwe gąski...

Pasała gąski na Bukowinie
Miała ze sobą skrzypki jedyne

I grała, śpiewała
I te swoje siwe gąski pasała....

Pasła je pasła, aż pogubiła
Cóż ja nieszczęsna będę robiła  :)

A gdzie moje siwe włosy, gdzie? Podziały się, znikły jak poranna mgła.
Nie jestem łysa, nie, tego dobra mam więcej niż wystarczająco i w swoim blond kolorze, fakt, nieco ciemniejszym niż wcześniej.

Gruby płaszcz całkiem białych włosów znikł, jak nocny sen :)
Czy jestem motylem, który śni że jest człowiekiem, czy jestem człowiekiem, który śni, że jest motylem?
Śnienie przenika życie, życie przenika śnienie
Jak sprawić, by sen nie ciągnął na manowce, na siwe od szronu łaki?
Jak nie zgodzić się z milionem much?
Jak śnić swój własny sen, a nie sen flecisty, prowadzącego senne tłumy?

Koniec poezji :)

Surowe drożdże, w połączeniu z moimi sfiksowanymi teoriami, eksperymentami prowadzonymi na sobie pod hasłem "i tak nie mam nic do stracenia", oraz wyżej załączoną "poezją" były ostatnim dotknięciem, które spowodowało przyspieszenie cofania się różnych oznak upływu czasu.
Niemal nie jestem już siwa. Cofanie siwizny zaczęło się powoli, od malutkich pasemek, a teraz dzieje się już w oczach, z tygodnia na tydzień. Ciemny blond o żywym odcieniu opanował moją głowę jak za dawnych czasów.
Naprawdę, naprawdę satysfakcjonujące :)

Chyba nie mam nic do dodania w tym temacie.

Następny eksperyment będzie na Niebieskiej Chacie, ponieważ przyjeżdża już w przyszłym tygodniu Artur Milicki, numer jeden od pieców rakietowych w Polsce i być może już tej zimy nie będę zamarzać razem z wodą  w wiaderku i odejdą zimowe majaki o plaży z palmami, piasku parzącym w stopy, oraz bani która potrafi zagrzać ciało aż do środka kości tak mocno, że żywy śnieg na gołym ciele nie sprawia wrażenia.
Chociaż bania....hmmm
Z tego marzenia pewnie nie zrezygnuję :)

Postaram się na bieżąco pokazywać rozbiórkę starych pieców, oraz budowę nowego ogrzewania, oczywiście za zgodą Artura.

Może w przerwach na przygotowania do rewolucji domowej zdążę napisać jeszcze jeden post, o tym jak przerabiam nadmiar jęczmiennej kaszy na tsampę, której smak i bezproblemowość przyrządzania do jedzenia urzekły mnie, oraz o prażmie z grochu, robionym kiedyś na terenach zamieszkałych przez Słowian.

piątek, 3 lipca 2015

Cud za złotówkę


Dziś o następnym naturalnym suplemencie, skrajnie tanim i dostępnym na wyciągnięcie ręki, albo mały spacer do spożywczaka.

Zawiera składniki niezbędne każdemu ludzkiemu organizmowi do normalnego funkcjonowania, zdrowia i wspaniałego samopoczucia.

Zacznijmy więc od aminokwasów zawartych w tej super żywności:

Walina
aminokwas nie produkowany przez nasze ciała, musimy go zjeść, żeby uzupełnić niedobory.
Jest niezbędny do wytwarzania białek mięśni, a także uwalniania energii do pracy mięśni.
Szybko się go zużywa w stanie stresu i/lub wysiłku fizycznego, a niedobory występują podczas silnych obciążeń i braku dostawy w pożywieniu.
Walina powoduje regenerację mięśni i odbudowę uszkodzonych białek, a także przyrost mięśni w wyniku pracy lub od treningu.
Jeśli mamy odpowiednią ilość waliny, nie odczuwamy szybkiego zmęczenia, jesteśmy w stanie pracować lub trenować dłużej z przyjemnością.
Dobra wiadomość dla cukrzyków jest taka, że aminokwas ten reguluje cukier we krwi.
Dodatkowym bonusem jest ochrona wątroby i oczyszczanie tkanek z amoniaku.

Tyrozyna
Ten aminokwas buduje kolagen w organizmie człowieka. Przypominam, że kolagen jest niezbędnym składnikiem skóry. Bez kolagenu traci ona elastyczność i sprężystość.
Jego niedobór w żywności, powoduje szybkie zmarszczki i wiotczenie skóry. Włosy tracą połysk i zdrowy wygląd.
Tyrozyna jest składnikiem melaniny, a melanina decyduje o kolorze włosów i skóry. Na starość tej melaniny mamy mniej i włosy tracą kolor a potem siwieją, a skóra przybiera charakterystyczny bladawy odcień. Jeśli są braki tyrozyny w młodym wieku, skutkuje to ogólnym wyblaknięciem i mało zdrowym wyglądem.
Jak widać, można już wnioskować, że na starsze lata życia, zapotrzebowanie na tyrozynę wzrasta. (przypominam przy okazji, że składnikami potrzebnymi do wytworzenia kolagenu jest również również wit C oraz krzemionka).
Oprócz tych ciekawych właściwości, tyrozyna jest niezbędna do produkcji hormonów, między innymi hormonów tarczycy, bierze udział w wytwarzaniu substancji neuroprzekaźnikowych,
Brak tyrozyny lub jej niedobór może więc spowodować szybsze zmarszczki, starzenie i siwienie, może być przyczyną szybkiej męczliwości, rozkojarzenia, senności, kłopoty z analizą informacji oraz jej zapamiętywaniem, depresją, szybkim wyczerpywaniem siły, a także z niedoczynnością tarczycy.

Tryptofan
Jest niezbędny na szlaku syntezy serotoniny, hormonu szczęścia i miłości. Przy odpowiedniej ilości serotoniny, odchodzą precz depresje, znika agresja, nie dopadają irracjonalne, lub wyolbrzymione lęki, oraz potrafimy się zakochać.
Nie ma tryptofanu = nie ma serotoniny, a wtedy mamy depresje, lęki, przejawiamy agresję, ale także nie potrafimy regulować apetytu, mamy małą odporność na zachorowanie.
Co jeszcze potrafi tryptofan?
Dzięki niemu matka karmiąca ma pod dostatkiem mleka, bierze udział w syntezie niektórych witamin z grupy B, reguluje przemiany cukru w tkankach, pozwala mieć właściwy poziom hormonu wzrostu.
Ma również wpływ na budowę mięśni, przemianę materii (utrzymanie prawidłowej wagi), a także ma wpływ na prawidłowy poziom neuroprzekaźników, takich jak dopamina, noradrenalina i endorfiny.
Tryptofan jest również niezbędny do wytwarzania melatoniny, a więc dzięki niemu odzyskujemy też zdrowy sen i prawidłową pracę mięśni gładkich (one nie podlegają świadomemu umysłowi).
Przy braku tryptofanu jesteśmy zagrożeni niedokrwistością, zanikiem tkanek, łysieniem, twardnieniem skóry, zwyrodnieniowymi chorobami rogówki oka, zaćmą, stłuszczeniem wątroby.

Treonina
powoduje właściwy poziom wilgoci w skórze. Bez niej skóra jest sucha i żaden krem nie jest w stanie pomóc. Oczywiście doskonałym, pomysłem przemysłu kosmetycznego jest dodawanie treoniny do kosmetyków, jednak najlepszym pomysłem jest dostarczanie jej do wewnątrz, a dopiero potem na skórę. Na skórę najlepiej nakładać ją z \całym kompleksem składników zawartych w opisywanej właśnie super żywności.
Treonina pracując w wątrobie pomaga jej w rozkładaniu tłuszczów, przyswajaniu składników odżywczych, ochrania ją przed stłuszczeniem.
Jest niezbędna do produkcji kolagenu i elastyny (między innymi są to składniki skóry).
Dzięki niej układ nerwowy jest w harmonii. Brak harmonii w układzie nerwowym to splątanie, nadmierne pobudzenie na zmianę z depresją.
Jeśli braki treoniny występują u dzieci, dodatkowo następuje zahamowanie wzrostu.

Metionina
Odtruwa, pozwala spalić tłuszcz, zmniejsza alergie, ma wpływ na prawidłową prace wątroby i woreczka żółciowego.
Ma wpływ na zdrowie skóry i jej ochronę, także przeciw trądzikom i infekcjom.
Pod wpływem prawidłowych dostaw metioniny, wzrost włosów i paznokci jest szybszy, regenerują się kości, chrząstki i skóra.
Metionina ma wpływ na zwiększenie szybkości kojarzenia, zapamiętywanie, oraz ożywianie psychiki.

Lizyna
jest następnym aminokwasem, który musimy dostarczyć z jedzeniem, bo nasze ciała nie umieją jej wytwarzać. Jest bardzo ważna dla dzieci, to dzięki niej uzyskują prawidłowy wzrost i mocne zdrowe kości (wchłanianie wapnia).
Lizyna we współpracy z innymi aminokwasami naprawia tkanki (wytwarzanie kolagenu) i bierze udział w produkcji białek mięśniowych, hormonów, enzymów i budowaniu odporności.
Ma znaczenie podczas rekonwalescencji po urazach i zabiegach chirurgicznych, gdyż dzięki niemu szybko i gładko goją się uszkodzenia ciała. Wzmacnia ścianki układu krwionośnego i serce.
Jeśli mamy za mało lizyny, to znakiem mogą być między innymi przekrwione oczy, osteoporoza (utrata wapnia), anemia, a także brak koncentracji, podatność na zdenerwowanie, brak energii, problemy z układem rozrodczym.

Leucyna
Hamuje rozpad białek (katabolizm). Normalizuje apetyt, pomaga budować mięśnie.
Zwiększa szybkość leczenia urazów mechanicznych, regenerację mięśni.
Bierze udział w produkcji hormonu wzrostu, pomaga utrzymać równowagę cukrową we krwi, zwiększa wrażliwość tkanek na insulinę, zmniejsza cholesterol.
Niedobór leucyny może się objawiać bólami i zawrotami głowy, drażliwością, brakiem siły mięśniowej, spadkami nastroju aż do depresji włącznie, mocniejszym odczuwaniem bólu.

Izoleucyna
Reguluje cukier we krwi, ale także reguluje jej krzepliwość, ma udział w wytwarzaniu hemoglobiny. Podobnie jak leucyna, bierze udział w produkcji hormonu wzrostu.
Dzięki niej przyspiesza regeneracja mięśni, paznokci, skóry i włosów.

Histydyna
warunkuje powstawanie histaminy, mającej udział w reakcjach odpornościowych, zwiększa możliwości magazynowania tlenu w mięśniach, ma swój udział w tworzeniu kwasów nukleinowych, syntezie hemoglobiny.
Prawidłowy poziom histydyny jest szczególnie ważny u małych dzieci. Jej niedobory hamują wzrost i przyrost masy ciała, oraz prowokują stany zanikowe gruczołów.
Niedobór histydyny wykryto u alergików, osób z chorobami psychicznymi (schizofrenie, manie), przy zapalnych chorobach reumatoidalnych.
Histydyna jest produkowana przez bakterie w zdrowych jelitach, gdy są problemy z układem trawiennym (co obecnie jest powszechne), może być potrzeba dostarczania jej dodatkowo z pożywieniem.

Cystyna
zawiera siarkę, a jak wiecie ten piekielny pierwiastek jest niezbędny w syntezie insuliny, oraz osocza krwi. Cystyna z siarką w swym składzie bierze udział w procesach metabolicznych organizmu (czyli przemiany jednych rzeczy w inne, bardziej użyteczne lub poręczniejsze do wyrzucenia).
Cystyna wraz z cysteiną mają działanie przyspieszające odtruwanie organizmu, a więc szczególnie palacze, ludzie narażeni na styczność z metalami ciężkimi oraz alkoholem (wewnętrznie), powinni pamiętać o jej dostarczaniu swojemu cierpliwemu ciału.
Siarka ma wpływ na zdrowotność i grubość włosów, oraz prawidłowość i odporność płytki paznokcia (synteza kreatyny).
Oba aminokwasy mają właściwości przeciwutleniaczy, więc wykazują działanie między innymi przeciwmiażdżycowe, zwalniające procesy starzenia.
Ich brak wyzwala rogowacenie skóry, kruche rozdwajające się, łamliwe paznokcie i włosy, spadek odporności.
Dostarczanie tych aminokwasów, wspomaga odnowę przy chorobach przebiegających z wyniszczeniem ciała.

Arginina
Dzięki niej, możliwa jest synteza tlenku azotu.
Jeśli jesteśmy młodzi, produkujemy argininę w raczej wystarczającej ilości, ale z wiekiem zaczyna się problem jej niedoborów.
Azot, no właśnie, nie jest taki obojętny, jak nas uczono. Tlenek azotu warunkuje prawidłowy przepływ krwi, rozszerzalność naczyń krwionośnych oraz „poślizg” ich ścianek wewnętrznych.
Nieprawidłowości w syntezie tlenku azotu, procentują zmianami miażdżycowymi, nadciśnieniem tętniczym, chorobami wieńcówki, arytmią i innymi przypadłościami w tej dziedzinie.
Jak widać, warto zadbać o dodatkowe dostawy tego aminokwasu.

Kwas asparginowy
Ożywia ludzkie neurony, oraz wspomaga zapamiętywanie, nabywanie nowych umiejętności, kojarzenie, uczenie się, koncentrację i to wszystko przy dobrym samopoczuciu.
Jest anabolikiem (zwiększa masę mięśniową kosztem tłuszczowej), powoduje większą produkcję insuliny i glukagonu.
Farmacja używa go do leczenia wyczerpania psychicznego, stanów osłabienia i wyczerpania fizycznego, przy zaburzeniach rozwoju u dzieci (intelektualnych i fizycznych), a także przy spadku możliwości umysłowych u osób starszych.

Alanina
Bierze udział przy produkcji glukozy ze związków w których nie występują cukry, więc jej odpowiednia ilość jest przydatna w wyczerpujących wysiłkowych treningach.

Super jedzonko które opisuję, zawiera też sporo soli mineralnych, takich jak kobalt, mangan, molibden, cynk, miedź, żelazo, wapń, fosfor, sód, selen, chrom, cyna;
O ich właściwościach i roli w organizmie ludzkim, warto poszukać indywidualnie i poczytać.

Niebagatelna jest zawartość witamin rozpuszczalnych w wodzie, czyli takich które nie mogą być zmagazynowane w naszych tkankach i trzeba je na bieżąco dostarczać z pożywieniem.
Są to :
cholina, ok. 3 000 ug (B4)
inozytol – ok. 3 000 ug, (B8)
biotyna – ok. 1 ug/g, (B7)
kw. foliowy ok. 30 ug/g, (B9)
PABA – ok. 100 ug/1 g; (B10 lub H1)
niacyna – ok. 300 ug/g, (PP, B3, kwas nikotynowy)
kw. pantotenowy – ok. 200 ug/g, (B5)
pirydoksyna – ok. 60 ug/g, (B6)
ryboflawina – ok. 50 ug/g, (B2)
tiamina – ok. 6 ug/g, (B1)

Oraz UWAGA!
Ergosterol, czyli prowitamina D2
(D2- witamina roślinna, w odróżnieniu od D3 pochodzenia zwierzęcego, to coś dla wegetarian)
formowanie układu szkieletowego, działanie systemu nerwowego, regulowanie poziomu cukru we krwi, wchłanianie wapnia i fosforu z pożywienia, oraz wiele innych.
Ergosterol jest prowitaminą i przekształca się w D2 pod wpływem światła słonecznego.

- Lecytyna około 2%
O lecytynie pisać chyba nie muszę.

Bardzo krótko o witaminach z kompleksu B, w sumie same hasła, zaciekawieni poszukają sobie więcej :)
Z kompleksu, ponieważ najlepiej działają razem.

Cholina (B4)
Wspomaga przemiany tłuszczu w energię, odtłuszcza wątrobę, dobra lepkość krwi, ożywia procesy myślowe, wspomaga przekaz impulsów nerwowych, naprawia pamięć, ochrona przeciw wolnym rodnikom, bierze udział w produkcji hormonów, współpracuje z B8 (inozytolem)

Inozytol (B8)
Nie dopuszcza do odkładania tłuszczu, składnik budulcowy błony komórkowej, wspomaga przekazywanie impulsów nerwowych (szybkość reakcji i kojarzenia), powoduje zdolność do relaksacji, normalizuje sen, zmniejsza lęk i napięcie, oraz stany napięciowe mięśni gładkich z powodu stresu.
Brak B8 objawia się wypadaniem włosów, huśtawką nastrojów, dużym cholesterolem, łatwością wpadania w depresję, panikowaniem z byle powodu, natręctwami, chorobami oczu, egzemami.

Biotyna (B7, albo inaczej witamina H)
Niezbędna w przemianie pożywienia w użyteczne cegiełki ( rozkład i synteza - przemiana materii),
współdziała z insuliną i trzustką w przemianach cukrów, a potem wspomaga ich magazynowanie w wątrobie. Już z tego widać, że normalizuje cukier we krwi, co jest ważne dla diabetyków. Ma kontrolę nad przemianami tłuszczu, a więc nad prawidłowym ich obiegiem.
Jak większość witamin B, wpływa na zachowanie dobrego nastroju, żywotność i świeżość umysłu, poprzez zaopatrywanie nerwów w energię, ma znaczenie dla urody i zdrowotności skóry, włosów i paznokci. Współtworzy hemoglobinę.
Jej brak powoduje siwienie, odbarwianie skóry, wypadnie włosów, ma udział w powstawaniu cukrzyc, problemami ze zdrowiem skóry (egzemy, stany zapalne, łojotok, łupież, szara skóra, ) cierpnięcie dłoni i stóp, niedokrwistość, apatię, senność, depresje i lęki, nerwowość.


Kwas foliowy (B9)
wpływa na prawidłowy kod genetyczny poczętego dziecka (brak uszkodzeń), zwany pokarmem dla mózgu.
Nie dostarczając witaminy B9, narażamy się na zaburzenia wzrostu, niedokrwistość, trudności z wchłanianiem i trawieniem pożywienia, a w konsekwencji niedożywienie, osłabienie, rozdrażnienia, bezsenność, nieadekwatne zachowania, bóle głowy. Problemy skórne, pękanie kącików ust.

Niacyna (inaczej PP, B3, lub kwas nikotynowy)
Witamina dla mózgu, warunkuje jego dobre i prawidłowe działanie. Gdy występuje jej brak, zazwyczaj skutkuje to schizofrenią, spadkiem nastroju i depresjami. Pomaga zasnąć spokojnie, utrzymać równowagę psychiczną. U kobiet częściej występują jej braki, a więc i niemiłe skutki.
Nieregularne bolesne miesiączki, migreny, wysokie ciśnienie, szumy uszne, cukrzyce, szorstka szarawa skóra, zaburzenia pamięci.
Poza tym reguluje przemianę materii, uczestniczy w tworzeniu czerwonych ciałek krwi, odtruwa krew, wspomaga produkcję energii, reguluje cholesterol i obniża zawartość tłuszczu we krwi, wspomaga krążenie, podtrzymuje żywy koloryt oraz dobrą kondycję włosów i zdrowy kolor skóry.

Kwas pantotenowy (wit B5)
Możesz mieć jej niedobory, jeśli pieką cię stopy, występują skurcze nóg i rak, za szybko siwiejesz, pękają kąciki ust i oczu, masz częste bóle brzucha, zaparcia, sztywniejące i bolące stawy, szybko się męczysz i często jesteś zmęczony.

B5 pomoże odtruć organizm, usprawnić układ krwionośny i serce, wspomóc układ nerwowy, trawienny, wytworzyć hormony, neuroprzekaźniki, zregenerować tkanki, wygoić rany, zbudować hemoglobinę.
B5 jest potrzebna każdej komóreczce Twojego ciała.

Pirydoksyna (B6)
Możesz ją zgromadzić najwyżej na miesiąc, potem wystąpi niedobór.
B6 jest niemal niezastąpiona, stąd tak szybko się zużywa. Współtworzy enzymy, hormony, czerwone ciałka krwi, aminokwasy, prostaglandyny, wspomaga magazynowanie energii, Dzięki jej obecności prawidłowo działa serce, układ nerwowy, odpornościowy, moczowy, mięśnie.
Objawem jej niedoboru są skurcze mięśniowe, drętwienie rąk, zaburzenia nerwowe, napięcie przedmiesiączkowe, komórki ciała stają się odporne na insulinę (cukrzyca), skurcze astmatyczne, zatrzymywanie płynów w organizmie (obrzęki), znaleziono związki niedoboru B6 z autyzmem u dzieci.

Ryboflawina (B2)
Jak większość witamin z grupy B, ma wpływ na prawidłowe procesy nerwowe, skojarzeniowe, w metabolizmie białek, cukrów i tłuszczów.
Jej niedobór, to chudnięcie, pieczenie skóry, wrażliwe błony śluzowe, zajady, zapalenie rąbka czerwieni warg, czerwone i podrażnione spojówki, nadwrażliwość na światło, anemia, a u dzieci problemy z rozwojem umysłowym.

Tiamina (B1)
Nie da się jej zmagazynować, więc powinna być dostarczana w codziennym pożywieniu.
Niedobory upośledzają układ nerwowy, oraz układ krążenia krwi,
Bierze udział w wydzielaniu niektórych hormonów, w oddychaniu komórkowym, wykazuje działanie przeciwbólowe, gojące.
Jej niedobór, to różne stopnie porażenia nerwowego i atrofii mięśni, oczopląs, problemy z pamięcią i koncentracją, powiększenie serca, tachykardia, obrzęki nóg i rak, problemy z przyjmowaniem pokarmu (nudności, wymioty i biegunki), zaniki gruczołów dokrewnych.

Tak więc to super jedzenie dostępne na wyciągnięcie reki i kosztujące około 1zł, 20 groszy w każdym spożywczaku, to drożdże.
I żeby było jasne, kosteczka drożdży zawiera te wszystkie dobrości wypisane powyżej, w stanie żywym, czyli aktywnym biologicznie. Wystarczy tylko je spożyć.

No i tu Proszę Państwa, zaczynają się schody.

Jest szkoła zażywania drożdży dla zdrowia i urody, kategorycznie i głośno nakazująca zabicie delikwenta wrzątkiem przed konsumpcją i druga szkoła, o głosiku cieniutkim i słabo słyszalnym, mówiąca, że jednakowoż, większość dobroci znajdujących się w drożdżach to aminokwasy, a one są białkami, więc powyżej pewnej temperatury zostają ścięte w kompleksy słabo przydatne i w sumie niewiele odpowiadające wspaniałym opisom, a zdecydowana większość witamin z grupy B, rozpada się pod wpływem wysokiej temperatury.

Pierwsza szkoła twierdzi, że drożdże żywe w jelitach to masakra, bo zjedzą nam tam wszystko, co my wcześniej zjedliśmy i zabiorą nam witaminy B, zamiast je grzecznie oddać.
No, znaczy się, ogołocą nas z wszystkiego co mamy i naprodukują gazu. Trudno się potem takich drożdży pozbyć, bo im u nas dobrze, zjadają co im dajemy i wkrótce możemy zejść śmiertelnie na awitaminozę i niedożywienie.

Druga szkoła twierdzi, że witaminy i aminokwasy są produktem metabolizmu drożdży i grzybek ten WYTWARZA je (syntetyzuje) z dostępnych składników, a nie zabiera ich z naszego organizmu.
(Drożdże zostały wyodrębnione ze skórki winogron i namnożone, więc zjedzenie winogron musiało by być czynem ryzykownym, ponieważ jak wiemy, drożdże mnożą się nieprzytomnie :)

Więc wg surowej szkoły, na zgrabnej symbiozie z sacharomycyne zyskujemy wspomniane aminokwasy, witaminy, inwertazę zamieniającą sacharozę w glukozę i fruktozę już w jelitach, przy czym drożdże te nie są dostosowane do życia długiego w jelitach i trzeba je suplementować, bo po prostu giną.
Głosem za, jest również głos naszych przodków, oraz znanych zielarzy, takich jak Ojciec Sroka.
Oto jego przepis:
 -   Napój drożdżowy poprawia samopoczucie Składniki: 3 dkg świeżych drożdży piekarskich, (w sumie 1/3 10-dekowej kostki), 2 łyżki cukru w szklanka przegotowanej wody Jak go zrobić: Wkładamy drożdże do litrowego naczynia, wsypujemy cukier i zalewamy wodą. Mieszamy. Pozostawiamy w cieple na pół godziny. Potem znowu mieszamy i odstawiamy na 2,5 godziny. Pijemy szklankę napoju raz dziennie, 3 godziny po jedzeniu (potem przez godzinę nie sięgamy po napoje). Po 5 dniach kuracji robimy dziesięciodniową przerwę. Potem znów leczymy się przez 5 dni. Co nam to daje: Drożdże wzmacniają system nerwowy, poprawiają pamięć i zapobiegają depresji. A wszystko to dzięki zawartości witaminy B i łatwo przyswajalnego białka. Dodatkowo oczyszczają skórę z wyprysków.

Moją modyfikacją jest dodawanie zamiast cukru soków owocowych, dżemu domowego lub miodu, ponieważ mnożące się drożdże potrzebują oprócz cukru składników mineralnych i tym sposobem pomnaża się ilość zawartych w nich witamin oraz aminokwasów. Jakość zależy od pożywki. Drugim zyskiem jest to, że „ożywiamy” soki konserwowane na zimę , a sacharoza w nich zawarta zostaje za pomocą inwertazy drożdżowej przemieniona w glukozę i fruktozę.

W starej książce "Kuchnia Polska", są podane przepisy na kwasy owocowe, chlebowe i inne, robione przy pomocy surowych drożdży piekarskich.

No więc, zalewać wrzątkiem, czy nie?
Każdy decyduje sam.


poniedziałek, 29 czerwca 2015

Druga bitwa o pomidory

w której trzeba było poświęcić Królową (kapusta) dla ocalenia Króla (pomidory).
A tak to było: nie zaglądałam do kapusty z bliska od dłuższego czasu. Te parę białych latających nerwowo muszek, zbagatelizowałam, nie rozumiejąc, jaka plaga mi się zagnieździła w uprawie. Dziś rano zaczęłam pielić szczodraki obok kapusty i wtedy uniosła się z wielkich kapuścianych liści biała chmura, tak gęsta, że tylko maskę p-gaz zakładać.
Lipcówka miała pozwijane spore główki, ale późna kapusta jeszcze luźne róże, a pomiędzy liśćmi jak śniegu, jak białego maku -pełno mączlika.
Zadumałam się ja mocno, bo widzę, że te uratowane resztki szczodraka też są podjadane, biała mączka na liściach. Moje pomidory zaraz obok i tylko pewnie dlatego, że kapusta jest słodka i soczysta, muszki jeszcze nie wdarły się do nich.
Z której strony nie popatrzeć, pozbycie się szkodnika było całkiem nierealne, z powodu zakamarków w gigantycznych liściach kapust. Zawsze się kilka kolonii zarodowych uchowa.
Zresztą, jak mnie uświadomił internet, NIE MA dobrego środka na mączlika. Odporna zaraza i mutuje w jeszcze odporniejsze formy, a mnoży się bez opamiętania.
I tu zapadła decyzja szybka (bo jeśli zaczyna się problem, najlepiej uciąć go przy samym tyłku)- wywalamy kapustę na kompostownik. Zawiązane ładne główki lipcówki na szybkie zjedzenie i zakiszenie, a późna, no cóż. I tak bym jej nie uratowała, a rozsiała bym zarazę po całym ogrodzie.
W tym roku w naszym regionie plaga mączlika w ogrodach.
Zabrałam się do wyrywania kapusty, a biała chmura nade mną jak aureola na obrazach świętych, tylko pochodzenie jej piekielne raczej.
Trzy pełne taczki kapusty wyjechały na kompost. Żal.
A mączlik poleciał do pomidorków, ogóreczków, dyniek, szczodraka, siewek jarmużu i zaczął się nerwowo krzątać, szukając nowych miejsc.
Pomyślałam sobie, że może zapach mięty go zdezorientuje i zniechęci do skonsumowania mojego ogrodu. Poleciałam po ręczny opryskiwacz, wlałam wodę i kilka kropli olejku miętowego. Wypróbowałam na szczodrakach i ogórkach. A gdzie tam. Nic im to nie przeszkadzało.
Wracam więc poszukać wskazówek jakichkolwiek w internecie, może ktoś, coś kiedyś zrobił co poskutkowało i zostawił ślad.
Nie było.
Ale było coś innego. Było o ekologicznym środku, składającym się ze specjalnych szczepów grzybów o specjalnej pokręconej nazwie i ten grzyb był skuteczny.
Hah, myślę sobie. Przecież na zarazę i inne choroby pomidorów, tez były drożdże o mocno specjalnych nazwach, w specjalnych preparatach, a zwykłe z kostki skutkują genialnie.
Nie poddam się za nic. Rozpuściłam drożdże i poleciałam pryskać szczodraki, choć w to nie wierzyłam. Dwa razy pod rząd ten sam numer i to taki niemożliwy? Nie ma mowy.
Ludzie kochani, ja też nie mogłam uwierzyć. Te upierdliwe owady uciekały od roślin spryskanych drożdżami.
Patrzyłam i myślałam sobie, że czasem są takie sny, w których wszystko jest tak realne, że nawet lepsze od jawy i może to taki sen?

Skojarzyłam wtedy, że mączlik nie skolonizował pomidorów, ogórków i dyń być może dlatego, że były pryskane kilka razy drożdżami, więc nie bardzo miał na nie ochotę. Jak mu zabrałam kapustę, to poszedł w resztę upraw, bo już dawno nie pryskałam.
Kapusta nie miała szczęścia by zetknąć się z tym eliksirem, bo do tego czasu była zdrowa i czysta.
Opryskałam wszystko dokładnie, mączlik poszedł precz, potem za chwilę spadł lekki deszczyk. Jak skończyło padać, mączlika dalej nie było w ogrodzie. Zabłąkane pojedyncze muszki, ale wysoko nad ogrodem, żeby nie za blisko drożdży, kierowały się w stronę lasu. Opryskałam mocno nawet ziemię po kapuście.

I kto by pomyślał.
Druga bitwa wygrana :)

Tak sobie myślę, że dużo dobrego robią zwykłe piekarskie drożdże i może jednak opublikuję ten post o nich, co go trzymam w prywatnym archiwum...

Podzielę się dzisiejszym wschodem słońca. Lipcowe lilie rozkwitły.



A to Hlebosolnyj, rozmiar mniej więcej naturalny. To jedna niewielka gałązka z krzaka. One są samokończące.



wtorek, 23 czerwca 2015

Ogród na stodole


W komentarzach nadmieniałam o tym, ze na miejscu po stodole mam teraz zaczątek nowego ogrodu. Zaczątek, bo na wschodnich krańcach świata naszego, południowoamerykańska "maniana" czyli "wieczne jutro" jest sprawą normalną, a poślizg do roku czasu jest przyjęty zwyczajowo. I tak to, zanim zrealizowała się obiecana pomoc w zniesieniu najcięższych słupów ze stodoły (którą licząc na ogród w tym roku rozbierałam sama zimą i wiosną -znając system maniany), zaczął mijać czas siewów, a trawa runęła zarastając wszystko po pas, w tym rzeczone słupy leżące w miejscu gdzie miał być początek sadu.
Drzewka które już miałam, posadziłam gdzie indziej, a nowych nie nabyłam, bo uległy by zadeptaniu podczas czyszczenia tej części placu po stodole.
Rok w tą czy w tamtą, jakie to ma znaczenie. Obyśmy zdrowi byli.
Poważnie :)

Jednak trochę ponad połowę po stodole udało mi  się przygotować pod ogród i powiem Wam, że to był strzał w 10-tkę :)
Próchnica gruba na pół metra, w niektórych miejscach ponad 70 cm. Wszystko rośnie fantastycznie wielkie i mocne.
W połowie maja posadziłam kapustę z kupionej rozsady- takie szczurze ogonki na wielkość, a już wczoraj ugotowałam pierwszą kapustę zasmażaną (lipcówka)


Na pierwszym planie lipcówka.

Sałaty są koncertowe, odmiana masłowa i rzymska wysiewane w marcu do gruntu, nie wybijające szybko w kwiaty dostarczają codziennie pysznego jedzenia.
Kapusta liściasta mizuna,  dwa pokolenia rzodkiewek, wczesny szpinak i inne krótkotrwałe zieleniny (wszystko wysiewane w marcu) przeszły już do historii, ustępując miejsca rozrastającym się pomidorom.
Nawet nie zauważyłam, jak z dziczyzny (oczywiście zielnej :) przeszłam w większości na jedzenie ogrodowe.

No i pomidory, nadal zdrowe, co kilka dni przybywa im na wysokość i szerokość. Po jednym paliku nie starczało, więc przeszłam na system palików i sznurków.


 Widać jak całość podłoża jest wyścielona zmieloną przez kosiarkę trawą.
Trawa rośnie i co kilka dni trzeba kosić, więc ogródek na tym korzysta.
Podłoże jest tak miękkie, że na ścieżkach położyłam deski, by nie ugniatać  ziemi.

Te syberyjskie odmiany sprawdzają się jak dotąd bardzo dobrze. Wysadzone w ostatnich dniach kwietnia radzą sobie bez osłon ze zmienną pogodą i dużymi wahaniami temperatury. Z obserwacji wynika, że najwcześniej zawiązał owoce Hlebosolnyj.
Korol Gigantow sięga mi niemal do pasa, w opisie jest informacja że dorasta do 160cm. Oczywiście wszystkie już pięknie kwitną.



Rosa Vetrov

Zdjęcia są sprzed kilku dni, pomidory urosły od tego czasu gdzieś o 1/4 i przybyło palików i sznurków. Co jakiś czas pryskam drożdżami nowe przyrosty na wszelki wypadek i wydaje się, że one to lubią, że wchodzą z drożdżami w jakąś symbiozę, co się uwidacznia nasileniem rośnięcia i jednocześnie grubością i mocą pędów.
Bardzo malutko wyszło buraczków i marchewki, cebula- dużo wszędzie gdzie popadło, nieco czosnku. To wszystko na tyle, na ile uwolniłam miejsca zajętego ekspansywnie przez przyrodę. Ona nie znosi pustki. Ziemniaków nie mam, ale też jakby od zeszłego roku przestałam je tak chętnie jeść, stąd nie żałuję.
Truskawki posadziłam na miejscu które chyba ulubiły pędraki. Znikają krzaczek po krzaczku, więc już szykuję nowe miejsce na późno-letnie przesadzanie.
Poprzedniej plantacji nie znalazły.

Z wiedźmińskich zajęć:
zbiory i suszenie ziół - melisa, szałwia, kwiat czarnego bzu, jaskółcze ziele, konyza (po raz pierwszy w tym roku), nieco tymianku. Do "żniw" dojrzała lawenda, ale dziś pada, więc poczeka na pogodę. Na dniach zbiorę oregano.


Obieranie listeczków melisy z ususzonych gałązek.
Takie oberwane listki w całości idą do zakręcanych słoików.

Ukręciłam maść na niespokojne nogi dla osoby ze wsi, działa bez pudła. Użyczona przez  nią do posmarowania innej osobie -ze stanem zapalnym żylaków, w kilka godzin "schowała" te żylaki i uśmierzyła ból i stan zapalny. U innej zdjęła opuchlizny nóg i ból stawów.
A miała być tylko na zespół niespokojnych nóg. Użyta do masażu sparaliżowanej osoby z przykurczami dłoni i stóp, spowodowała wyluzowanie ścięgien i zmniejszenie przykurczy, poruszyła zastoje limfy.
No, ludzka wynalazczość, do czego można użyć maści na niespokojne nogi jest wielka :)
Są potrzebujący, więc ukręcam, ukręcam...

Testuję też na sobie sok z jaskółczego ziela. Nawyciskałam z ciekawości w najlepszym do tego czasie, kiedy kwitnie i ma zaczątki zielonych owoców. Przepis z rosyjskiej książki (książka niestety po rosyjsku) o przetworach leczniczych z glistnika. Sok zadziałał mi na wyobraźnię, jest samokonserwujący i z tego co widzę, to prawda.
Napiszę o nim więcej kiedy indziej, bo rozpisałam się bardzo.
Ostrzegam, że będzie ciekawie :)

 
Przydomowe kwiaty. To białe wyglądające zza węgła to parzydło leśne, lecznicze.
Żółte kwiaty to tojeść kropkowana, oczywiście lecznicza. Mam jeszcze obok domu sporo dziko zarastającej tojeści rozesłanej, płożącej się po ziemi delikatnej roślinki o złotych kwiatkach. W tle te wysokie patyki, to pędy kwiatowe lipcowych lilii.

wtorek, 2 czerwca 2015

Pomidorowa historyjka


Zacznę od tego, że kocham jeść pomidory. I jestem bardzo nieszczęśliwa, bo to co teraz można kupić pod nazwą „pomidory”, wcale nie przypomina tego cudnie pachnącego, pełnego smaku owocu.
Dlatego co roku próbuję z uporem maniaka wyhodować własne pomidorki i co roku przezywam klęskę. I nie jest to klęska urodzaju niestety, ale pełnowymiarowe Waterloo w postaci miseczki parchatych na wpół dojrzałych kulek.

Jakież było więc moje szczęście, kiedy otrzymałam od Gorzkiej Jagody nasionka syberyjskich pomidorów o poetyckich nazwach: Róża Wiatrów, Gregor iz Altaju, Król Gigantów, Chlebosolnyj, Niedźwiedzia Łapa, Black from Thula (czarny z Tuły), polską starą odmianę Opalka, oraz rosyjską Ośle Uszy, przezwaną przeze mnie na koniec Ośli Ogon.

Stara moja chatka ma niewielkie okna bez parapetów, siłą rzeczy niedostatek światła dla siewek. Jest tu również masakrycznie zimno z powodu starych niewydolnych pieców. Dlatego nasionka posiałam dopiero po połowie marca, by podarować im szansę przeżycia.

Wykiełkowały delikatne roślinki z którymi galopowałam w słoneczne dni pod nagrzaną południową ścianę obory, bo było tam o wiele cieplej i jaśniej niż w domu.
Dostałam po 5 nasionek z każdej odmiany, wyszły z ziemi po trzy lub cztery, Ośle Uszy z opóźnieniem. Myślałam już, że wcale nie wzejdą.

Przesadziłam je w połowie kwietnia do osobnych doniczek, czego część nie polubiła, szczególnie Ośle Uszy, z których pozostały tylko dwa.

W ostatnie dni kwietnia, pomidory poszły do gruntu (bez osłony) w postodolnianą próchnicę. Tak wcześnie, bo na dworze cieplej jak w domu, a poza tym minęła pełnia księżyca i pogoda zmieniła się na wilgotną i ciepłą, więc majowe przymrozki były jak dla mnie nieprawdopodobne i rzeczywiście, nie było u nas przymrozków. Spodobało im się mocno, choć Oślim Uszom raczej niekoniecznie. Zastanawiały się czy rosnąć czy nie, w końcu zapadła decyzja pozytywna i napięcie puściło ;)

Z czterech Wiatrowych Róż zostały mi trzy, bo coś urwało jedną przy samej ziemi.

I nadciągnęła groza, jakaś galopująca zaraza zaczęła dopadać moje skarby. Krzaczek opadał w sobie i szybko czerniał, wyglądał jakby coś na niego ogniem chuchnęło.
Najpierw dwa, jedno Ośle Ucho, a drugi Gregor iz Ałtaju. Wyrzuciłam je natychmiast, by zaraza się nie rozniosła, ale gdzie tam, następne były jedna Opalka i jeden Król Gigantów i tez zostały wyrzucone a mi się zrobiło kwaśno w buzi. Znów polegnę w boju?

Zaczęłam szukać ratunku, ale nie chemicznego, bo chemiczne pomidory są wszędzie, a ja nie po to mam ogród, żeby jeść chemię. Nie przemawiały do mnie gnojówki z pokrzyw, skrzypy i inne wyciągi roślinne, bo działają powoli, a to jakby galopowało zbyt szybko. Doba wystarczała..
Kiedy znalazłam ratunek, chory był następny Król Gigantów i ostatnie Ośle ucho, nazwane przeze mnie pieszczotliwie Oślim Ogonem.
Oprysk zupełnie naturalny i błyskawiczny w wykonaniu.
Ostatnich chorych pomidorów nie wyrzuciłam, opryskiwałam wszystkie z nastawieniem: niech się dzieje co chce, najwyżej wszystkie padną, bo może zamiast ratunku ściągam na krzaczki nową zarazę.

Słuchajcie, słuchajcie, a przede wszystkim ci, którzy mają i kochają pomidory :)
Po oprysku te zdrowe ruszyły z kopyta, rosły wręcz w oczach, stały się krępe i mocne.
Chore krzaczki zostały uratowane (!), choć były tak uszkodzone, że Król Gigantów dopiero w ostatnich dniach zdołał wydusić z siebie nowy stożek wzrostu i zakwitł świeżym pióropuszem liści, natomiast Ośli Ogon, no cóż, stoi w miejscu. Nie choruje, pozieleniał po całości, ale widać, że to mocno wrażliwa roślinka.

Opryskałam pomidorowe poletko jeszcze dwa razy od tamtego czasu i oprysk działa mocno odżywczo i zabija zdaje się choroby grzybowe i bakteryjne. Czy wirusowe nie wiem, ale ta bitwa została wygrana :)

Hlebosolnyje mają już zamknięte zielone kulki kwiatów, do kwitnięcia będzie się zbierał Czarny z Tuły.

Zapytacie co to za dziwny lek dla pomidorów? No więc zwyczajne drożdże spożywcze w kostce.
Bierze się tego pół kostki na 8-10 litrów letniej wody i tak mocno spryskuje krzaczki, żeby aż ziemia wkoło nasiąkła.

Z tego co wiem, działa na choroby malin, truskawek, ogórków (więc zapewne dyniowatych też). Jak myślę, zadziała tez na choroby bakteryjne i grzybowe ziemniaków (psiankowate jak pomidory)
Resztkami z opryskiwacza potraktowałam małą brzoskwinkę, oczywiście truskawki dostały pełnowymiarowa dawkę.

Warto poeksperymentować i wypróbować na drzewkach owocowych, bo szkodzić nie szkodzi, a roślinki dostają dobrego kopa do rozwoju.

Poza tym sezon na zbiory i suszenie ziół rozpoczęty glistnikiem i wielką ilością szałwii której spodobała się chyba pogoda, bo całe naręcza wnosiłam na strych po uginającej się drabince.
Mokra wiosnozima wykończyła większość moich szczodraków, te co przeżyły przesadziłam, ale zbiory będą w tym roku malutkie.
Zaskoczył mnie za to przyjemnie  jiaogulan (gynostemma), adaptogen opisywany jako zioło życia lub ziele długowieczności. Posadzony pod wypróchniałym pniakiem schował się  na zimę kłączami wewnątrz a teraz wylazł gęstymi gałązkami na słoneczko i zrobię mu trochę sznurków, żeby miał się do czego wąsami przyczepiać.

Oprócz suszenia glistnika, zrobiłam kilka litrów nalewki glistnikowej na winie domowym porzeczkowo-czarnobzowym i czysty sok glistnikowy wg przepisu z rosyjskiej książki, a są tam naprawdę ciekawe rzeczy.
Sokowi przyglądam się na razie z lekka podejrzliwością, ale wygląda i pachnie dobrze. Wypróbowuję go na sobie wcierając wg ksiązki dwa razy dziennie w skórę, bo chcę na własne oczy zobaczyć, jak to działa.
Obalony został jeden mit krążący po internecie, że sok glistnikowy jest żrąco parzacy i należy uważać żeby nie zaczepić nim zdrowej skóry. Wcieram go proszę ja Was w całą twarz i w dłonie, no i pięknie jest :)
Można nim jak piszą wyleczyć wszelkie schorzenia zatok i nosogardzieli, w tym polipy, narośla i inne cuda . Nie omieszkam go wypróbować na zatoki, jak tylko uda mi się pojechać do cywilizacji i kupić zakraplacz.
No, to na dzisiaj tyle, pozdrawiam wszystkich czerwcowo.


sobota, 24 stycznia 2015

Zapomniane jedzenie

Dziś króciutko, jak uzupełnić braki składników w zwyczajowym jedzeniu.

Wodniki nie kochają systematycznych pracowitych wysiłków, wobec tego, muszą czymś zastępować tą doskonałą cechę gatunku ludzkiego. Do tego służy im wynajdowanie różnych rozwiązań, które pozwalają ominąć nudną rutynę powtarzalnych czynności, uzyskując efekt nie gorszy od reszty świata.

Na tapetę więc poszedł problem, w jaki sposób wręcz niezauważalnie wziąć swoją dawkę ziół uzupełniających mikro i makroelementy, oraz cenne substancje , które przestały już występować w ludzkim jedzeniu.
Parzenie ziółek jest ok, wtedy gdy prowadzimy jakąś kurację, lub wypijamy filiżankę herbaty ziołowej dla jej smaku i zapachu. Jednak gdy używamy ziół jako suplementów, staje się nieco upierdliwe ciągłe pamiętanie o zaparzeniu ziółek. Przyszła pora na ziółka i czy chcesz czy nie, parzysz i pijesz ziółka, albo wykonujesz z nich skomplikowane mikstury ( co samo w sobie jest fajne, o ile nie staje się rutynowym zajęciem).

Pomysł podsunął mi żal. Tak, żal jaki ogarnął mnie przy ścinaniu jesienią bujnych liści żywokostu. Była ich masa. Patrząc po składzie, doskonały suplement. Krzemionka, allantoina działającą gojąco, powlekające śluzy, cholina potrzebna do funkcjonowania każdej komórki ciała (składnik lecytyny), cenne kwasy organiczne i wiele innych.
Dzięki swoim składnikom, ziele takie działa na organizm ludzki gojąco, leczy wrzody układu trawiennego, śluzy osłaniają układ trawienny i działają łagodząco podczas przeziębień na układ oddechowy, jest przeciwzapalne, rozkurczowe, wzmacnia cały organizm, wspomaga wydzielanie żółci, osłania wątrobę, normalizuje przemianę materii. Likwiduje nadkwaśność, zaparcia, łagodzi przebieg chorób gardła, przeziębieniowych i zakaźnych.
Co ciekawe, przy zażywaniu tego ziółka, regenerują się kości, mięśnie, skóra właściwa (a więc nie sam nabłonek), błony śluzowe. Skóra wraca do wyglądu ze świetniejszych czasów- to znaczy że jest szansa na znikanie zmarszczek, pojędrnienie i lepszą zdrowotność skóry i włosów.
Co ciekawe, młode liście żywokostu można traktować jak jedzenie, przygotowując z nich "szpinak".

No tak. Ususzyłam więc liście na strychu i zmieliłam je potem maszynką do mięsa na drobno. Upchnęłam w słoiki z napisem "Liść żywokostu", po czym postanowiłam dodawać je do zup. Liście mają neutralny smak który wtapia się w smak zupy. Oczywiście nie dodaję do np ogórkowej, ale do grochówki, krupników, grzybowej, kartoflanki itp. Dodaję tak, żeby się pogotowały z zupą jakieś 5-10 minut, dla uwolnienia krzemionki (Bardzo cenny składnik. Szkielet komórek, współbudowniczy kości, ścięgien, sprawca pięknych lśniących włosów i ładnych paznokci).

Tak to uwolniłam się od wymyślania mikstury a potem jej pracowitego zażywania.
Jak już wpadłam na pomysł z liśćmi żywokostu, postąpiłam tak samo z cudownym chwastem- żółtlicą i koniczyną czerwoną, których osobne słoiczki posiadam  także i dodaję do potraw. Nie muszę pamiętać o przerwach w zażywaniu, ponieważ nie zawsze gotuje się zupy, w których potrafi "zginąć" dwie-trzy pełne łyżki suszonych ziół. Słoje tego suszu stoją w szafce razem z przyprawami.
Z wymienionej trójcy, jedynie żółtlica ma posmaczek wpływający na zmianę smaku zawartości garnka. Często na plus, ale zależy to oczywiście od indywidualnego wyczucia smaku.

Dla porządku o żółtlicy: Źródło witaminy C, potasu, żelaza, krzemu,ziółko odtruwające i oczyszczające organizm. Wzmacnia i odżywia, dobre przy osłabieniu i złym samopoczuciu. Reguluje przemianę materii, osłania i regeneruje wątrobę, działa zbawiennie na regularność porannego galopowania do królewskiego przybytku. Poza tym nieszkodliwe, jadane również jako sałatki lub "szpinak".

Koniczyna: wapń, potas, sód, magnez, fosfor, siarka, krzem, żelazo, mangan, miedź, molibden, cynk, kobalt. Witaminy C, B, K, E, i inne także. Również sporo białka. Koniczynka rozpędza zastoje limfy, a więc zdejmuje obrzęki. Ze składu już widać, że jest odżywcza, remineralizuje organizm. Poza tym czyści krew, wzmacnia naczynia krwionośne, jest przeciwzakrzepowa, przeciwzapalna, działa zbawiennie na drogi moczowe. Koniczyna to zioło kobiece, reguluje miesiączkowanie.

Do tej trójcy ziół w przyszłym roku dołączę pokrzywę, której jest ci u nas dostatek i bogactwo nieprzebrane (bo kłujące) i pokażcie mi, jaki preparat jest zdolny przebić taki zestaw.
Nie wykluczone, że do tej czwórki dołączy jeszcze jakieś ziółko o właściwościach odżywczych, a będzie to najprawdopodobniej liść winorośli.

Taka Złota Piątka Utygan.

Liść winorośli ma fantastyczne działanie na ludzki organizm, a jest nieznany i niedoceniany w tej roli. Występuje także jako jedzenie (liście są kiszone lub używane do zawijania gołąbków, nie występuje tutaj również niebezpieczeństwo przedawkowania)
O liściu winorośli następnym razem, bo miało być krótko, a wcale nie było.

Pozdrawiam :)


czwartek, 15 stycznia 2015

Zimowe grzybobranie

Wiosenka się zrobiła w środku stycznia, słoneczko i ciepło, więc rozbieram dalej stodołę. Wiatr, słońce i ciepło podsuszyły zmoknięte deski, więc pracuje się szybko i dobrze. Zostały mi już tylko wielkie słupy i masa popróchniałych resztek, czasochłonne śmieciowisko. W perspektywie odpalenie piły, żeby to co się nie nadaje do zachowania pociąć. Koło wielkich słupów chodzę jak kot koło gorącej miski i zastanawiam się jak to ruszyć.
 Wybieram się też na spacery do lasu i do wąwozów. Znalazłam wczoraj zimowe grzyby jadalne- zimówkę aksamitnotrzonową. Miałam wątpliwości, bo nigdy ich nie zbierałam, ale zrobiłam wg. rady grzybiarzy  wysyp zarodników. Okazał się biały, więc w zestawieniu z innymi charakterystycznymi cechami, jest pewność że znalazłam zimówki. Zdążyły niestety wyschnąć zanim nabrałam pewności, więc degustacji nie było. Oczy mi się zapaliły na grzybne polowanie i dzisiaj z samego rana znów weszłam w las, w poszukiwaniu zimówek- aksamitek. Nie znalazłam ani jednej, za to las uraczył mnie prawdziwym rarytasem- pniakiem obrośniętym boczniakami.
Na obiado-kolację po pracy: uduszone z cebulką w śmietanie, z kasza jęczmienną i kiszonymi ogórkami. Wystarczy jeszcze na jutrzejszy obiad i kolację, więc nie będę tracić czasu na gotowanie, a wykorzystam pogodę na dalsze prace porządkowe.
I zmieścił się jeszcze dzisiaj w czasie udany eksperyment: podłączenie piecyka-kozy w kuchni przez drzwiczki paleniska. Długa rura od kozy sięga przez palenisko prawie na sam koniec pieca. Rozpaliłam i jest ciąg !
Nareszcie w mojej lodowatej kuchni zrobiło się ciepło, wręcz gorąco po chwili palenia i można się było umyć po pracy bez gęsiej skóry na plecach.
Tak że pięknie jest niemożebnie, a nawet tak pięknie że aż strach i co tu więcej można dodać :)

Internet mi strajkuje od świąt, wszystko ładuje się całą wieczność.
Uparłam się i czekam na załadowanie bloga od 19.30. Załadowało stronę wpisywania postu o 21.02, nie działa jeszcze pole tytułu posta. Czekam :)



21.11, wysyłam