wtorek, 16 kwietnia 2013

Międzyczasem

Wczoraj było pochmurno i niezbyt ciepło, ziemia jeszcze mokra z łachami śniegu gdzieniegdzie.
Po południu zjawił się sąsiad z piłą spalinową, bo miała być ścięta jedna odnoga rozszczepionej jabłonki, grożąca odłamaniem.
Pień został obcięty, pocięty na klocki, i przyszła kolej na stare, nie owocujące śliwy. Na wpół suche, wysokie, porośnięte mchem, z miotłą liści na czubku. Narobiło się sporo drewna do wędzarki, a chaszcze przejaśniały.
Sąsiad poszedł, a ja zabrałam się za ściąganie gałęzi z wycinki, noszenie klocków drewna i sprzątanie obejścia. Kozom dostały się gałęzie do objedzenia. Obgryzione powędrują na stos ogniska.
Po całym niemal dniu na dworze, wieczorem zrobiło mi się bardzo zimno, aż do kości. Rozpaliłam w ścianówce, a jak się nagrzała, stałam przytulona do niej plecami chyba dwie godziny, odmawiając mantry dziękczynne do kaflaka zanim odważyłam się oderwać ;)

Dzisiaj dzień przywitał się pięknym słoneczkiem i ciepłem.
Rano szybko kawa z kozim mlekiem, a potem jeszcze jedna kawa z mlekiem i idę na inspekcję ceglano-ziołowej górki, która wyłoniona spod kożucha śniegu zdążyła już obeschnąć. Cebula siedmiolatka ma już śliczny blado-zielony szczypior. Niedługo będzie się nadawała do podskubania na kanapki. Szczaw wypuścił listeczki, lebiodka-oregano przezimowała pod śniegiem. Jest wymięta i nieco złachana, ale po poruszeniu ziemi i pędów ogrodniczymi pazurkami, zaczęła nabierać wyglądu. Ślicznie wyglądają zimozielone goździki, o wąskich niebieskozielonych liściach. Wyłażą też małe czubki irysów, przesadzonych tam w zeszłym roku. Ładnie pod śniegiem przechował się tymianek.
Z ziemi wyłaniają się też pączki jeżówki purpurowej. Mam tylko kilka krzaczków, bo na rozsadniku gołębie sąsiada ją wyjadły, razem z siewkami kozłka lekarskiego. Uchowało się po kilka roślinek  jednego i drugiego. Teraz zaczynają wegetację. Dosieję niedługo na górkę wieloletnia pietruszkę naciową, by mieć zieleninę na wiosnę najwcześniej jak się da. Jeszcze jest dużo miejsca dla przybyszów.

Po inspekcji górki, wzrok mój padł na będącą w stanie ruiny konstrukcję kuchni letniej (już bez pieca w środku), pokrytą płatami zardzewiałej blachy.  . Skręciłam do domu i wyszłam z powrotem w rękawicach roboczych, z siekierą w ręku. I to był koniec owej budowli. Słupy i dobre deski przydadzą się do naprawy ogrodzenia, żeby mi się kozy i domniemany drób który zamierzam mieć, nie urywały na degustację do ogrodu.
Jako że dochodziła jedenasta, czas był na śniadanie jakieś. A w zasadzie na śniadanio-obiad.
Na ogniu w garnku z wodą wylądowała szklanka ryżu, w tym czasie obieram cebulę i pokrojoną w cienkie ćwierć-talarki podduszam na oleju na patelni. Obieram surowego buraczka, ucieram na tarce, dodaję do niego posiekaną małą cebulę, nieco soli i domowego octu jabłkowego. Niech postoi i nabiera smaczku.
Połowę ugotowanego ryżu podsmażam razem z cebulką, na koniec wbijam jajko, posypuję solą i pieprzem, mieszam i dosmażam. Jedzonko gotowe.
Druga połowa ryżu będzie do pomidorowej na jutro. Jak doczeka.
Uwielbiam ryż.
Po obiedzie znów rękawice, grabki i pazurki. Wygrabiam podwórko z resztek po letniej kuchni i zabieram się za porządkowanie górki. O wpół do czwartej jest już bardzo porządną ziołową górką.
Idę zajrzeć do szczodraka i czosnku, który dosadziłam jesienią w międzyrzędziach.
Wszystko pięknie. Szczodrak ma nabrzmiałe pąki, a czosnek wypuścił kiełki. A w zasadzie wielkie kły. W tym miejscu jeszcze za wilgotno, by cokolwiek robić, ziemia lepi się do rąk i narzędzi. Nie całkiem też stopniał tam jeszcze śnieg.
Wchodzę do sieni w domu, odwracam się i spoglądam na nasłonecznione podwórko.
Jak senna zjawa wędruje poprzez nie dziki bażant.
Złoto połyskujący kolorowy pancerz z piór. Migotliwy klejnot.  Rozgląda się ciekawie. Zauważa mój ruch, podrywa się ciężko do lotu, aby zniknąć za drzewem.
Czasem włączam radio. Denerwuje mnie zwykle po kilkunastu minutach. Właśnie mnie zdenerwowało. Wyłączam. Śpiewają ptaki.
Łapki bolą, oj bolą.
Może jeszcze pościągam gałęzie na jedną kupę i podpalę wygrabione resztki z trawnika. Może.
Najpierw napiję się kawy. Z kuchennego stołu spoglądają na mnie torebki z nasionami pomidorów i papryki. Może.
A moze bedę odpoczywać i zrobię conieco w Międzyczasie. Tak od niechcenia i mimochodem, co mi w oko i w ręce wpadnie.

Ale za to jutro, wyciągnę ze składziku pralkę "Franię", ustawię ją na ganku, naniosę zapas drewna do pieca, nastawiam garnków z wodą na kuchni, powyciągam miski i całe ciężkie pranie, jakiego nie dałam rady uprać zimą.
Nowe sznurki na podwórku już dziś rozciągnęłam i aby tylko słońce wyszło- upiorę cały dom.
A pojutrze, wymuruję z cegieł i glinianej zaprawy brakujący kawałek ściany przy kominie w ślepej sieni i połatam ubytki w glinianych tynkach. O ile odparuje i zagęści się zbyt rzadka glina. Już wygląda niemal dobrze.

My Polacy mamy dobrze. Istnieje u nas czas tajemny, niedostępny innym narodom. Tajemny, bo nie ujęty w gramatyce.
Jest to Międzyczas.
Dzięki niemu da się zrobić rzeczy, wydawało by się niewykonalne.
Na przykład robimy dwie rzeczy naraz, a w MIĘDZYCZASIE np rozciągamy sznurki na pranie i robimy kupę drobiazgów, które narodom nie posiadającym tajemnicy Międzyczasu, zajmują cały dzień.

Owocnych Wiosennych Międzyczasów życzę.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Woda Życia

Śniegi niemal stopniały, temperatura jest powyżej zera. Przyszedł czas na sok z brzozy - Wodę Życia.
Wczoraj wieczorem wybrałam dużą brzozę w debrze i nawierciłam ręczną wiertarką otwór, w którym mieści się wężyk. Wężykiem ścieka sok do butli.
Klarowny, przezroczysty, lekko słodkawy, o delikatnym, na granicy wyczuwalności aromacie. Rano miałam ponad litr soku. Popijam go cały dzień małymi łyczkami i tak będzie, dopóki nie skończy się sezon na sok. W tym roku będzie to chyba szybko, bo widzę, że drzewa i rośliny nadganiają zaległy czas. Czarny bez wypuszcza już gdzieniegdzie mikroskopijne listeczki, a jaskółcze ziele ma spore pióropusze liści, które urosły w trakcie ciepłej nocy.
Sprawdziłam tez stan nasadzonych jesienią brzózek. Wydaje się ok, tylko kilka z nich legło na ziemi pod ciężarem śniegu, ale podeprę je jak stopnieje tam do końca śnieżna skorupa, bo zalega w tym miejscu jeszcze grubą warstwą.

Tradycyjnie sokiem brzozowym leczyło się artretyzm, choroby nerek i układu moczowego, kamicę nerkową, anemię z wykrwawienia, reumatyzm.
Sok odnawia skórę, oczyszcza watrobę,  zwiększa odporność na infekcje, oczyszcza krew.
Jest moczopędny i reguluje układ trawienny.
Zawiera wiele cennych składników, od kwasów organicznych, cukrów, witamin, prowitamin, po mikro i makroelementy.
Ma właściwości energetyzujące i tonizujące. Odnawia i ożywia ciało po zimie.
Zewnętrznie stosowany do przemywania skóry i okładów na oczy.
Również do wcierania w skórę głowy i we włosy, ale wtedy należy go zmieszać 1:1 z alkoholem.
Wyraźnie zauważalne skutki picia soku z brzozy wystąpią po trzech-czterech dniach picia. Literatura odnośnie tego tematu jest niespójna, jeśli chodzi o ilość soku który należy-można wypić. Od "2x dziennie po 100 ml" do "nie przekraczania trzech szklanek" .
No to nie przekroczę trzech szklanek. Mam takie duże do napojów, po 300ml ;)

Przy okazji odwiedzania brzózki, podskubuję i pojadam słodkawe listki ziarnopłonu i pękające pączki bzu czarnego. Są bardzo smaczne.

Jutro nawiercam drzewo klonu, ciekawa jestem jego soku.

sobota, 13 kwietnia 2013

Magia ko(s)miczno kosmetyczna

Magia ko(s)miczno  kosmetyczna
skuteczna mocno i zadziwiająca

Weź młodego bluszczyku kurdybanka garsteczkę szczytowych pędów, garsteczkę gwiazdnicy wyłaniającej się spod stopniałego śniegu, dwa -trzy najmniejsze, najmłodsze listeczki jaskółczego ziela, bo już je ma w nagrzanych zakątkach ogrodu i przygalopuj do domu.
Wypłucz zdobycz z zabrudzeń i piasku, włóż do moździerza porcelanowego, lub takiego jaki masz. Utrzyj miękkie roślinki na masę, pod koniec dodając łyżeczkę lub dwie kwaśnej, średnio tłustej lub tłustej śmietany. Chwilę jeszcze poucieraj, aż sok i cząstki roślinne zmieszają się ze śmietaną w gładką pistacjowo-zieloną masę. A całe ucieranie nic warte nie będzie, jeśli życzenia swojego do roślinek nie wypowiesz i podziękowania im nie przekażesz..
Ucierając Bluszczyk poproś o mocną gładką skórę, odporną na pogodę.
Dodając Gwiazdnicę poproś ją o wygładzenie zmarszczek i miękką, jedwabistą, elastyczną i wilgotną nową skórę, wygojenie atopowych stanów zapalnych, pryszczy, zniknięcie pajączków z popękanych żyłek, jaśniejącą cerę.
Dodając Jaskółcze Ziele, możesz prosić o zdjęcie atopowych zapaleń skóry, pomoc przy liszajach, figówkach, upartych i nawracających wypryskach oraz chorobach, infekcjach i skazach skóry nie poddających się leczeniu.
-Ubierz czarną bawełnianą koszulkę z dużym dekoltem, przygotuj czarne    bawełniane skarpetki*
-weź solniczkę z solą do oczyszczania przestrzeni*
-czosnek na wampiry*
-nóż do działań magicznych*
-pieprz lub inne ulubione przyprawy
-kromkę chleba razowego
rozłóż wszystko na podręcznym stołeczku i zasiądź przed magicznym przedmiotem odbijającym obraz   rzeczy-w-ist(n)ości.
Zanurz z lubością palce w zielonej pachnącej żywym chlorofilem masie i rozsmaruj ją spokojnie, acz mocno i zdecydowanie po buzi, szyi i dekolcie. Wreszcie bez strachu możesz posmarować powieki i miejsca pod oczami, choć same gałki oczne raczej omijaj w bezpiecznej odległości. 
Zostało ci jeszcze dużo masy? Wsmaruj ją w dłonie. Jeszcze jest? wmasuj ją w stopy i załóż czarne magiczne skarpety.
Do reszty cudownej masy wkrój magicznym nożem ząbek czosnku na wampiry, dodaj soli i ulubionych przypraw do smaku, rozsmaruj po kromce razowego chlebka i zjedz na zdrowie, dziękując roślinom za cudowne działanie.
Na tym kończy się rytuał ko(s)micznej magii kosmetycznej. Możesz się umyć letnią czystą wodą, najlepiej w kolejności w jakiej nakładana była czarowna masa. Skórę osusz płatkami ligniny. Nie musisz nakładać żadnego kremu, bo na skórze zostanie delikatny film tłuszczu ze śmietany, i ph idealne dla zmęczonej zimą skóry.
Działanie magiczne powtarzaj dwa- trzy razy w tygodniu, nie częściej, bo duchy przyrody zagniewasz i zyczeń Twoich nie spełnią.

Wyjaśnienia
*Czarny kolor koszulki i skarpet nie zamieni ko(s)micznej magii kosmetycznej w czarną magię. Jeśli jednak masz takie obawy, możesz użyć oczywiście Białej koszulki i Białych skarpet. Nie mów jednak potem, że nie ostrzegałam.
*Ogólnie wiadomo jest, że kryształy soli oprócz walorów smakowych, mają zdolność oczyszczania przestrzeni. Zazwyczaj ciska się garścią soli w niechcianego gościa. Oczywiście mowa tu o niefizycznych gościach. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, żeby wypróbować to na fizycznych nieproszonych przybyszach. Skutków jeszcze nikt nie opisał.
*Czosnek na wampiry- oczywiście, jeśli wampiry występują w Twojej okolicy. jeśli nie występują, a lubisz czosnek, też możesz go użyć.
*Nóż do działań magicznych- to każdy nóż, który uznasz że do takich działań się nadaje. Potem możesz oczywiście obrać nim kartofle. Najlepsze magiczne noże, zazwyczaj są wielofunkcyjne. Magiczność noża możesz poznać po tym, że zawsze jest pod ręką.

wtorek, 9 kwietnia 2013

Wiosenne falstarty

Topnieją z oporami łachy śniegu , pod świerkiem Marszałkiem pojawił się plac brązowej ziemi z zeszłorocznymi skulonymi stokrotkami i kępkami upartej, zielonej trawy. Przezimowały też pod śniegiem bluszczyk kurdybanek i gwiazdnica, dobre na wiosenną sałatkę. Jednak potrzebują co najmniej 10 dni pogody, żeby można je było podskubać.
 Wszędzie nadal gruby kożuch mokrego śniegu.
Wczoraj, pojawiło się na cały dzień słonko i  energia którą obdarzyło świat, aż  rozpierała śpiewające ptaki. Ja też się zabrałam za grzanie wody, pranie i sprzątanie wiosenne. Drzwi chaty otwarte cały dzień na oścież, bo  ciągłe ich zamykanie i otwieranie przeszkadzało w noszeniu drewna i wody, chodników do czyszczenia. Człowiek dostosowuje się do temperatury otoczenia i okazuje się, że kilka stopni powyżej zera to aż nadto, by odczuwać komfort termiczny. Chłodno robi się dopiero, gdy siadam wieczorem do komputera i nie ruszam się zbyt wiele.
Zamykam wtedy oczy i przenoszę się w sam środek lata, 40 stopniowy upał, przed którym nie było ucieczki. I tak sobie myślę, jakim niesamowitym klimatem jest obdarzona nasza polska ziemia, rozpiętość od mrozów prawie jak na Syberii zimą, po upały Sahary latem.
Zapas drewna do palenia skończył się.
Od pewnego czasu rąbię i palę stare deski, pniaki, to co zalegało latami w oborze, drewutni i stodole. Z popiołem wygarniam z popielnika garście przepalonych gwoździ i wsypuję je do osobnego worka.
Wiewiórka rezydująca na przydomowym orzechu włoskim, zapędziła się do stodoły. Biegała wysoko pod krokwiami dachu. Zagadałam do niej naśladując język  cmoków  i szczęków: zastygała słuchając, a za każdym następnym wydawanym przeze mnie dźwiękiem drgał jej grzbiet i ogon, wykonywała pantomimę podskoków i przykucnięć.
Dziś jednak nie ma słońca i zapał do pracy skutecznie tłumi padający mokry śnieg i szare chmury. Znów tęsknię za letnim upałem, tak jak latem tęskniłam za lodem i śniegiem. I tak myślę sobie, że ruska bania to dobry wynalazek.

Czytam od tygodnia Tybetańską Jogę Snu i Śnienia, Tenzina Rinpocze. I coś jest chyba nie tak, bo zaczęłam mieć trudności z zaśnięciem i ze wstawaniem,  budzę się zmęczona. Śnię, lecz nie pamiętam snów. Może to okres przejściowy, tak jak przy leczeniu się z choroby: objawy najpierw ulegają nasileniu, by potem ustąpić.
A może to szykowanie się do przyjścia wiosny, hamowane upartymi nawrotami zimowej aury rozbija mnie wewnętrznie. Kolejny wiosenny falstart.