Wczoraj było pochmurno i niezbyt ciepło, ziemia jeszcze mokra z łachami śniegu gdzieniegdzie.
Po południu zjawił się sąsiad z piłą spalinową, bo miała być ścięta jedna odnoga rozszczepionej jabłonki, grożąca odłamaniem.
Pień został obcięty, pocięty na klocki, i przyszła kolej na stare, nie owocujące śliwy. Na wpół suche, wysokie, porośnięte mchem, z miotłą liści na czubku. Narobiło się sporo drewna do wędzarki, a chaszcze przejaśniały.
Sąsiad poszedł, a ja zabrałam się za ściąganie gałęzi z wycinki, noszenie klocków drewna i sprzątanie obejścia. Kozom dostały się gałęzie do objedzenia. Obgryzione powędrują na stos ogniska.
Po całym niemal dniu na dworze, wieczorem zrobiło mi się bardzo zimno, aż do kości. Rozpaliłam w ścianówce, a jak się nagrzała, stałam przytulona do niej plecami chyba dwie godziny, odmawiając mantry dziękczynne do kaflaka zanim odważyłam się oderwać ;)
Dzisiaj dzień przywitał się pięknym słoneczkiem i ciepłem.
Rano szybko kawa z kozim mlekiem, a potem jeszcze jedna kawa z mlekiem i idę na inspekcję ceglano-ziołowej górki, która wyłoniona spod kożucha śniegu zdążyła już obeschnąć. Cebula siedmiolatka ma już śliczny blado-zielony szczypior. Niedługo będzie się nadawała do podskubania na kanapki. Szczaw wypuścił listeczki, lebiodka-oregano przezimowała pod śniegiem. Jest wymięta i nieco złachana, ale po poruszeniu ziemi i pędów ogrodniczymi pazurkami, zaczęła nabierać wyglądu. Ślicznie wyglądają zimozielone goździki, o wąskich niebieskozielonych liściach. Wyłażą też małe czubki irysów, przesadzonych tam w zeszłym roku. Ładnie pod śniegiem przechował się tymianek.
Z ziemi wyłaniają się też pączki jeżówki purpurowej. Mam tylko kilka krzaczków, bo na rozsadniku gołębie sąsiada ją wyjadły, razem z siewkami kozłka lekarskiego. Uchowało się po kilka roślinek jednego i drugiego. Teraz zaczynają wegetację. Dosieję niedługo na górkę wieloletnia pietruszkę naciową, by mieć zieleninę na wiosnę najwcześniej jak się da. Jeszcze jest dużo miejsca dla przybyszów.
Po inspekcji górki, wzrok mój padł na będącą w stanie ruiny konstrukcję kuchni letniej (już bez pieca w środku), pokrytą płatami zardzewiałej blachy. . Skręciłam do domu i wyszłam z powrotem w rękawicach roboczych, z siekierą w ręku. I to był koniec owej budowli. Słupy i dobre deski przydadzą się do naprawy ogrodzenia, żeby mi się kozy i domniemany drób który zamierzam mieć, nie urywały na degustację do ogrodu.
Jako że dochodziła jedenasta, czas był na śniadanie jakieś. A w zasadzie na śniadanio-obiad.
Na ogniu w garnku z wodą wylądowała szklanka ryżu, w tym czasie obieram cebulę i pokrojoną w cienkie ćwierć-talarki podduszam na oleju na patelni. Obieram surowego buraczka, ucieram na tarce, dodaję do niego posiekaną małą cebulę, nieco soli i domowego octu jabłkowego. Niech postoi i nabiera smaczku.
Połowę ugotowanego ryżu podsmażam razem z cebulką, na koniec wbijam jajko, posypuję solą i pieprzem, mieszam i dosmażam. Jedzonko gotowe.
Druga połowa ryżu będzie do pomidorowej na jutro. Jak doczeka.
Uwielbiam ryż.
Po obiedzie znów rękawice, grabki i pazurki. Wygrabiam podwórko z resztek po letniej kuchni i zabieram się za porządkowanie górki. O wpół do czwartej jest już bardzo porządną ziołową górką.
Idę zajrzeć do szczodraka i czosnku, który dosadziłam jesienią w międzyrzędziach.
Wszystko pięknie. Szczodrak ma nabrzmiałe pąki, a czosnek wypuścił kiełki. A w zasadzie wielkie kły. W tym miejscu jeszcze za wilgotno, by cokolwiek robić, ziemia lepi się do rąk i narzędzi. Nie całkiem też stopniał tam jeszcze śnieg.
Wchodzę do sieni w domu, odwracam się i spoglądam na nasłonecznione podwórko.
Jak senna zjawa wędruje poprzez nie dziki bażant.
Złoto połyskujący kolorowy pancerz z piór. Migotliwy klejnot. Rozgląda się ciekawie. Zauważa mój ruch, podrywa się ciężko do lotu, aby zniknąć za drzewem.
Czasem włączam radio. Denerwuje mnie zwykle po kilkunastu minutach. Właśnie mnie zdenerwowało. Wyłączam. Śpiewają ptaki.
Łapki bolą, oj bolą.
Może jeszcze pościągam gałęzie na jedną kupę i podpalę wygrabione resztki z trawnika. Może.
Najpierw napiję się kawy. Z kuchennego stołu spoglądają na mnie torebki z nasionami pomidorów i papryki. Może.
A moze bedę odpoczywać i zrobię conieco w Międzyczasie. Tak od niechcenia i mimochodem, co mi w oko i w ręce wpadnie.
Ale za to jutro, wyciągnę ze składziku pralkę "Franię", ustawię ją na ganku, naniosę zapas drewna do pieca, nastawiam garnków z wodą na kuchni, powyciągam miski i całe ciężkie pranie, jakiego nie dałam rady uprać zimą.
Nowe sznurki na podwórku już dziś rozciągnęłam i aby tylko słońce wyszło- upiorę cały dom.
A pojutrze, wymuruję z cegieł i glinianej zaprawy brakujący kawałek ściany przy kominie w ślepej sieni i połatam ubytki w glinianych tynkach. O ile odparuje i zagęści się zbyt rzadka glina. Już wygląda niemal dobrze.
My Polacy mamy dobrze. Istnieje u nas czas tajemny, niedostępny innym narodom. Tajemny, bo nie ujęty w gramatyce.
Jest to Międzyczas.
Dzięki niemu da się zrobić rzeczy, wydawało by się niewykonalne.
Na przykład robimy dwie rzeczy naraz, a w MIĘDZYCZASIE np rozciągamy sznurki na pranie i robimy kupę drobiazgów, które narodom nie posiadającym tajemnicy Międzyczasu, zajmują cały dzień.
Owocnych Wiosennych Międzyczasów życzę.
Mało tego, że Międzyczas znamy, to jeszcze najróżniejsze czynności i umiejętności nie są nam obce - takie, z którymi inni radzą sobie wyłącznie przy pomocy opłacanego fachowca.
OdpowiedzUsuńI nie boimy się pracować.
Pozdrawiam śląskim "Szczęść Boże przy robocie" :-)
To prawda co piszesz, że potrafimy poradzić sobie z wieloma rzeczami bez fachowca.
OdpowiedzUsuńze swojej strony dodam, że jeszcze oprócz międzyczasu jest nam znany mimochód, co jeszcze bardziej wszystko usprawnia ;-)
Pozdrawiam serdecznie