czwartek, 14 czerwca 2012

Wino, ser, miód i kocia przygoda


Leje do znudzenia, ostatnio trzy dni i trzy noce pod rząd ulewa, a długo przedtem pogoda w kratkę, godzina słońca, dwie godziny deszczu. Pomarnowało się ludziom na łąkach siano którego nie sposób było zebrać. Na  szczęście 25 arów białej koniczyny przeznaczone na siano dla kózek, nie zostało wykoszone przed deszczami i jest szansa, że jak minie zła pogoda, uda się  zebrać nieco dobrego siana.
Kozy zadomowiły się już w nowym miejscu, dostały skórzane obroże zamiast łańcuchów z którymi przyjechały do mnie.
Czarna dostała imię Franka, a biała to Bazia.
Przy dojeniu Franki, Bazia ogląda mnie dokładnie i próbuje wylizać mi czoło, albo chwytać za sprzączki przy gumowcach.
Franka przy dojeniu Bazi podskubuje ją za ogon jak tylko nie patrzę :), a potem udaje niewiniątko. Zrobiłam swój pierwszy w życiu kozi ser. Był dzisiaj na śniadnie do chleba, polany młodym miodem. To są proszę państwa te luksusy, jakich rzadko można doznać w mieście. Prawdziwy świeży kozi twaróg z prawdziwym miodem.
Zamierzałam w tym roku narobić syropu do herbaty z kwiatów czarnego bzu, ale mi się nie udało. Okienka w deszczu wykorzystywane były na pilne i konieczne zajęcia, a teraz bzy przekwitają już. Są jeszcze kwiaty, ale mokre. Nie wyglądają zachęcająco. Jedyne co zrobiłam to eksperymentalne 10 l wina z kwiatów. Wino "bulka" sobie w butli w kuchni i wygląda dobrze, Pachnie cudnie kwiatami bzu i cytryną,  (zakwasiłam je pokrojoną całą cytryną). Nie miałam drożdży winnych, więc dodałam skórkę z jabłka i winko pracuje na dzikich drożdżach. Powiem wam, ze bardziej mi smakuje wino na dzikich drożdżach, jest bardziej "gładkie" w smaku, oleiste, pięknie ścieka po brzegach szkła, nie ma drożdżowego posmaku. Fachowcy od wina mówią że to z powodu wytwarzania przez dzikusy większej ilości gliceryny, nadającej winu aksamitną gładkość. W zeszłym roku zrobiłam tak wino z czerwonych porzeczek i było najlepsze z dotychczasowych.

Wczoraj kicię Baśkę spotkała przygoda, po której jest już bardzo ostrożna w kontaktach z psami.
Zapolowały na nią dwa zajadłe psy, które wymknęły się z obejścia sąsiadki i ruszyły na rajd po wsi. Udało się jej uciec na drzewo za oborą, jednak był to gładki i wysoki jesion, o gałęziach odchodzących pod kątem ostrym od pnia. Siedziała biedula jakieś siedem metrów nad ziemią  obejmując gałąź i nie umiała zejść. po godzinie już mocno płakała. Nie ma wyjścia, trzeba ruszyć na pomoc. Znalazła się drabina w domu obok, jednak gospodarz uparł się że sam ją zdejmie. Koty nie pozwalają podchodzić obcym i skończyło się  na tym, że przerażona Baśka wywindowała się po prawie pionowej gałęzi jeszcze kilka metrów wyżej, zasiadła na rosochu i zapłakała jeszcze głośniej. Po następnych dwóch godzinach już ochrypła i nie spełniły się zapewnienia sąsiadów, że koty same schodzą z drzew, bo umieją. Może wiejskie, wychowane wśród drzew, ale nie miejski kot, któremu do głowy nie wpadło, że z drzewa schodzi się tyłem, a same drzewa zobaczył dwa miesiące temu. Pognałam poszukać większej drabiny. Znalazła się czterometrowa, conajmniej o połowę za mała. Wylazłam na ostatni szczebel, złapałam się jedną ręką za gałąź wyżej i dalejże prosić Baśkę, żeby zeszła. Bez skutku. Postanowiłam spróbować znów za  godzinę. Odeszłam, zmieniłam buty na wygodniejsze klapki, nakarmiłam kozy i wtedy nadpłynęła ciężka chmura deszczowa. Pędem do drabiny,  wylazłam na jej szczyt, złapałam prawą ręką za gałąź i dalejże namawiać kota, by zszedł. Powiem, ze byłam już trochę zrozpaczona, bo sytuacja po tych kilku godzinach wydawała się beznadziejna.
Jak ona zejdzie po niemal pionowej gałęzi tyle metrów w dół? Przytuliłam głowę do jesiona, zamknęłam oczy i pomyślałam: Proszę, pomóż jej podjąć decyzję, bo chłopy w końcu odpiłują ci tą gałąź (naprawdę mieli taki zamiar, jeśli do nocy by nie zeszła). Popatrzyłam w górę na Baśkę, a ta dostała "dzikich oczu", wygramoliła się z rosocha, objęła łapami gałąź i zaczęła schodzić!..............głową w dół!
Przeważyło ją, oderwało od gałęzi i poleciała w dół jak tłusta kluska, uderzyła o mnie całym ciałem i wtedy ją złapałam lewa wolną ręką. Schwytałam ją góry nogami, głową w dół.  Powolutku zeszłam trzymając ją mocno tak jak złapałam, szczebel po szczebelku, ostrożnie, bo na nogach miałam klapki, a do trzymania drabiny jedną rękę.
Baśka nie wyciągnęła nawet pazurów, spokojnie dala się znieść, SAMA zeskoczyła na ziemię przy ostatnich szczeblach i z godnością, powolutku SAMA poszła do domu, nie pozwalając się wziąć na ręce :)
Takie to kocie i ludzkie przygody.....


7 komentarzy:

  1. Czarna porzeczka tez ma dzikie drożdże i wino może pracować na własnych. Ile jabłek trzeba obrać na jaką ilość wina? Pozdrawiam, ES

    OdpowiedzUsuń
  2. Ewo, na 10 litrów wina, dałam skórkę z jednego jabłka. Dodałam ją, bo w przepisie na wino jaki znalazłam, kwiaty się zagotowuje, i dosładza odcedzony wywar. Logiczne, że drożdży juz tam nie było.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czyli na 25-litrowy gąsior trzeba z 3 jabłek. Aha, dzięki. Ja szykuję się na wino czeremchowe, może z dodatkiem kiści winogron, bo dojrzewają w tym samym czasie, a sąsiedzi częstują chętnie. Też powinno zadziałać, jak myślę. Zdrówko, ES

    OdpowiedzUsuń
  4. Witam. Trafiłam tutaj już kilka razy, szukając niezwykle istotnych dla mnie informacji. Chciałabym się skontaktować z autorką tego bloga, nie znalazłam jednak innej możliwości niż wpisanie komentarza. To dla mnie bardzo ważne, dlatego podaję namiar:hybris.a@vp.pl(hybris kropka a małpa vp pl)i proszę skontaktuj się ze mną jak najszybciej.
    Pozdrawiam.

    Agnieszka

    OdpowiedzUsuń
  5. Agnieszko, juz ustawilam w profilu mozliwość kontaktu.
    Pozdrawiam
    Renata

    OdpowiedzUsuń
  6. Przypomniało mi się jak nasza Tośka wlazła na lipę... Też była niezła jazda, żeby ją ściągnąć...
    Pozdrawiam
    Asia

    OdpowiedzUsuń
  7. No, bo jak tu zostawić kochajace kocie serduszko bez pomocy :)

    OdpowiedzUsuń