niedziela, 30 czerwca 2013

Oj

Mam nowego kota.
Nie tak dawno, jak tydzień temu zarzekałam się u Małgosi i Marka, że Barbaśka jest moim ostatnim kotem. Marek i Gosia na to mi odpowiedzieli, że to nie my decydujemy, a one. Zobaczysz,  pewnego dnia znajdziesz na progu wrzeszczące małe coś i przyjmiesz do domu.
Dziękuję Marku i Gosiu :)   :)   :)

Wrzeszczące małe coś było obok domu w zaroślach przydrożnych.
Darło się rano, ale milkło jak wchodziłam między drzewa. Wieczorem już było zrozpaczone i zachrypnięte i dało się wyciągnąć z kupki nadpróchniałych badyli. Z mlekiem w miseczce nie bardzo wiedziało co robić, ale lizało jak zanurzało mu się pyszczek, za to surowego kurczaka Barbaśkowego w mikroskopijnych kawałkach zlizywało z palca.
Kocurek  zdaje się.
Brzydal okropny, z serii brzydali jakie mi się trafiają, biały z czerwonym nosem i rzadko rozsypanymi burymi łatami.
W pudełku zaczęło się drzeć, cóż... jak poprzednie pokolenia kotów wychowam na rękach ...
teraz piszę, a ono śpi mi na kolanach.
Baśka na szczęście nie zareagowała całkiem alergicznie, nie nafukała na niego, ale siedzi na parapecie i spogląda na mnie spod byka.
Oj będzie się działo, spacery po firankach i takie tam.....


Catharsis

Catharsis zaczęło się lekkim bólem głowy w deszczowy piątek, nasilającym się podczas pieszej wędrówki do miasteczka, utrzymującym się w stanie zbrojnego zawieszenia podczas płacenia rachunków na poczcie i potem robienia zakupów. Intuicja kieruje mnie na plac sklepu z materiałami budowlanymi każąc mi pooglądać płytki i glazurę, choć za nic nie wiem po co, bo nie zamierzam ich układać. Nauczona doświadczeniem nie próbuję racjonalizować, idę grzecznie popatrzeć. Obok płytek spotykam bliskich sąsiadów, są samochodem i zabieram się razem z nimi do domu, a już podczas jazdy zawieszenie broni w mojej głowie ulega zerwaniu i następuje atak.
W domu próbuję cokolwiek robić, ale ból jest taki, że każe  zamknąć oczy i nie patrzeć na świat. Kapituluję i kładę się do łóżka i zamykam oczy. Fale nieznośnego bólu ogarniają całą głowę, a jego centrum przemieszcza się w ciągle inne miejsca. Otwieram oczy wewnątrz głowy idąc wewnętrznym wzrokiem za centrum bólu wędrującym kanałami głowy i napotykam złoża kamieni, gładkich, oszlifowanych jak półszlachetne kamyki w kolorze brązu, brudnego fioletu, grafitowoszarych.... wygrzebuję i wyrzucam te kamienie z głowy, czując przy tym nasilenie bólu wręcz niemożliwe do zniesienia. Wędruję jednak i wyrzucam czując w niefizycznych rękach ich gładkość i ciężar. Po godzinach pracy ból nieco łagodnieje, zapadam w półsen, czując przytuloną do mojego boku kotę-Baśkę. Z półsnu wyciąga mnie mozolnie na jawę upierdliwa mucha, wędrująca po mojej ręce. Strząsam ją, lecz wraca. Czuję z zamkniętymi oczami wredne kosmate łapki wędrujące po moim przedramieniu i palcach.
Z wysiłkiem otwieram oczy i widzę ją, wędruje tam gdzie ją czuję, ale moje ręce aż po ramiona są przykryte obleczonym kocem. Wyczuwam ją przez tą cienką kołderkę.
Podejmuję pracę nad głową, doenergetyzowując się, żeby nie zapaść w sen przed końcem pracy, bo rozumiem już, że w kanałach głowy następuje czyszczenie z zastojów energetycznych. Czuję, jak wszystkie kanały w głowie są pootwierane, co skutkuje bólem takim, jakby ktoś skrobał ciało żyletką do żywego mięsa.
Idąc za intuicją, doprowadzam do głowy przez kręgosłup fale skrzystej złotej energii i napełniam nią otwarte kanały, patrząc na ilumnację wewnątrz głowy i wtedy następuje ostatni atak najsilniejszego bólu i mdłości, po których ulga rozlewa się po umordowanych komórkach mózgu i czaszki, oczyszczają się też fizycznie zatoki, co daje taki efekt, jakby każdy oddech wpadał lekkim ciepłym  wiatrem do czystych jasnych pomieszczeń, aż pod sam dach.
Z minuty na minutę fala ulgi i dobrego samopoczucia rozchodzi się po ciele.
Zasypiam.
Budzę się w sobotę idealnie sprawna, z wrażeniem głowy umytej od środka i dzień przeznaczam na świętowanie ocalenia i odpoczynek, choć czekającej pracy jest wbród.
Gotuję młoda botwinkę z ziemniaczkami i patrzę jak kozy się pasą.
Kładę się spać wcześnie, ale nie zasypiam, leżę w dobrym samopoczuciu z otwartymi oczami. Zapada powoli niemal całkowita ciemność, ale poświata od nieba rozjaśnia nieco pokój i wtedy otwieram oczy po raz drugi i dostrzegam rozbłyski światła, świetlne race i iskry w pokoju, patrzę na kotę mruczącą jak traktor, otoczoną energetycznymi fajerwerkami, wyciągam rękę żeby ja pogłaskać i widzę wtedy swoją rękę, z pełzającymi po ramieniu ognikami, oglądam palce z odrywającymi się od ich czubków bezgłośnymi fuknięciami ognia, ciesze się iskrami i mikropiorunami przebiegającymi pomiędzy palcami.
Wyciągam obie ręce przed oczy i układam palce w kolejne mudry, widząc jak krąży energia w zamkniętych obiegach i jak wystrzela do i z palców wystawionych jak anteny.
Niedzielny ranek witamy z kotą patrząc na zaróżowione niebo na wschodzie i na rąbek słońca wynurzający się zza wysokiego górzystego horyzontu, a potem na gorącą tarczę słoneczną, ale to już zza osłony lekko uchylonych powiek i rzęs rozpraszających promienie w złotą siatkę
Catharsis

niedziela, 23 czerwca 2013

Zdjęcia



Niebieska Chata

Zielono



Koziołek Daruś

Nic nie robienie

Dzisiaj szkolnym autobusem o 7.30 udałam się do gminy.  To jedyny autobus jaki w porannych godzinach tam zajeżdża. Drugi jest po południu, więc w porze kiedy urzędy raczej już nie pracują.
Sprawa załatwiona o 8.20 i można wracać 8 km na piechotę, bo najbliższy powrotny przed 13.00 dopiero.
No to na piechotę wracam, po cienistej stronie drogi bo upał zaczyna wzrastać. Patrzę sobie na przydrożne rośliny, co już kwitnie a co nie, co ciekawego rośnie, bo tak mam w zwyczaju. Są już kwiaty dziurawca, maki polne i chabry, rumianek, krwawnik, żółta przytulia zaczyna rozwijać chmurkę drobnych kwiatków. Zachwyciło mnie coś pięknego, kwitnącego na żółto, o cechach roślin z rodziny złożonych. Może uda mi się odszukać, co to jest.  Gdy podnoszę głowę, widzę fantastyczna panoramę Działów Grabowieckich, krainy lekko górzystej, falowanej, pociętej zalesionymi wąwozami, które tutejsi ludzie zwą debrami.
Wędruję niespiesznie sprawiając sobie przyjemność obserwacji świata, bo w takie gorąco najważniejszym jest nie forsować się zbytecznie dla 15-20 minut oszczędzonego czasu, który i tak z nawiązką trzeba będzie poświęcić potem na odpoczynek.
Jakiś kilometr za Grabowcem zatrzymuje się obok mnie stareńki traktor, kierowca szarmancko otwiera blaszane drzwi kabiny i proponuje dalszą podróż wprawdzie niewygodną, ale nieco szybszą niż moje noga za nogą- od rowu do rowu ;)
Zaproszenie przyjmuję i prawie pięć kilometrów jadę siedząc na błotniku koła wewnątrz kabiny, obijając sobie odwrotna stronę medalu, gdy traktor podskakuje na po-zimowych jamach w czymś, co kiedyś było asfaltem.
Żegnam się ze starszym panem gdy ten skręca w boczną drogę, a ja mam jeszcze prawie 2 km do domu. Przyjmuję do przekazania pozdrowienia dla moich niedalekich sąsiadów, którzy okazali się rodziną pana od traktora.
Wędruję po swojemu dalej. Skręcam nieco w bok, by przyjrzeć się kolonii jerzyków (ptaszki podobne do jaskółek), które wyryły sobie jamki na gniazda w niemal pionowym zboczu gliniastej góry, do połowy podebranej przez cegielnię a potem porzuconej. Następna góra to odkryte  złoże kredy. Zabieram sobie kamień kredowy do domu. Podziwiam pomysłowo zrobioną piwnicę- jaskinię wyrytą w miękkiej skale, z półkolistym wejściem, zamykanym ładnie wykonanymi podwójnymi wrotami. Podziwiam ją oczywiście z zewnątrz, bo należy do domu położonego tuż obok kredowej góry.
Jestem już w mojej wsi, gdy mija mnie karetka na sygnale do kogoś kto w tym gorącu zasłabł.
Wokół karetki grupka poważnych sąsiadów.
Docieram do domu i patrząc na kicię Baśkę wyciągającą się na wszystkie kocie sposoby i układającą się do leniuchowania, podejmuję decyzję o nicnierobieniu.
W takie upały nawet ludom Czarnego Lądu jest za gorąco na pracę, a co dopiero takim białasom jak ja.
Nicnierobienie jest niemal totalne, wylegujemy się z kicią bezczelnie, ignorując wszelkie prace oprócz karmienia i pojenia kóz. To znaczy ja karmię i poję, kicia tylko ignoruje. Na latające krwiopijce też tylko ja poluję, ona ma futro, cwaniara. Ale na moje usprawiedliwienie oświadczam, że to nie była praca, a samoobrona ;)

........................
Nie zdążam wkleić tego postu przed silną burzą, przechodzącą nad nami centralnie. Błyski z niemal natychmiastowymi grzmotami, mocny wiatr i deszcz z wielką energią tłukący o blaszany czerwony dach.
Kiciabasia przezornie, z dziwną miną rezygnuje z rozpoczętego tuż przed wielkim grzmotem molestowania o wypuszczenie na dwór.
Internet niby mam, na co wskazują wszystkie te lampki oraz wskaźniczki na monitorze, ale nie mam połączenia z żadną stroną: firefox nie może znaleźć serwera heheh. Znaczy się burza coś uszkodziła w przekaźnikach telefonii komórkowej i przyjdzie poczekać na naprawę. Wpis piątkowy wkleję przy najbliższej możliwości, co niniejszym czynię- w niedzielny wieczór.


czwartek, 20 czerwca 2013

Siano

Pracy mnóstwo, jak to latem na wsi. Korzystając z dobrej pogody, kosi się  łąki i składa siano w kopy.  Mimochodem- przejazdem sąsiad skosił moją łączkę, Stolarzowie pomogli zwałować i ułożyć w kopy przeschnięte i wcześniej odwracane  siano. Już mu nie grozi deszcz, a to najważniejsze. Na jakiś czas mogę się skupić na innych pilnych pracach.
W obejściu dalszy ciąg porządkowania- cięcie starych desek i robienie miejsca na siano w oborze. Dach stodoły przecieka jak sito i siano trzeba było zeszłej zimy zabezpieczać dodatkowo plandekami rolniczymi, co tylko częściowo zdało egzamin. Obora jest duża, pomieści zapas.
Długie deszcze spowodowały przerwy w pracy w ogrodzie, a teraz nadganiam wyrzucanie przerośniętych chwastów z warzyw i ziemniaków.
Upał jest wielki, wilgotne powietrze i mnóstwo latających głodnych krwi owadów.
Do mojego stadka przybył za sprawą jednego z Gości piękny mlecznobeżowy kozioł, któremu zostało nadane imię Daruś.
Jest grzeczny i dobrze wychowany.
Zdjęcia pokażę niebawem.
Nie zamieszczam od jakiegoś czasu fotografii, bo zmieniłam starą Malinową Mandarynkę-Ubuntu na najnowszą dystrybucję i... niespodzianka. Nowy nie chce rozmawiać z moim aparatem fotograficznym. Nie mogę zrzucić zdjęć.
Jest więcej nieciekawych niespodzianek dla mnie, bo znikło wiele ładnie rozwiązanych funkcji, a pojawiły się nowe, mało przydatne i tak pochowane po kątach, że nie chce się ich szukać. Nie mam czasu na łamigłówki.
Używam wobec tego komputera wyłącznie jako komunikatora ze światem, prostej maszyny do pisania i magazynu,  bowiem nie jestem maniakiem linuksowym, a wiele lat temu dokonany wybór, by używać Linuxa był podyktowany względami praktycznymi i sympatią dla alternatywnych rozwiązań.

Za sprawą tego bloga znaleźli mnie osiedleńcy z pobliskiej gminy: Mail, telefon i szybka miła wizyta wspaniałych Gości.
Oni sami mieszkają w swojej wsi od trzech lat. Przeszli kupowanie domu, remont i wszelkie perypetie osiedleńców, co widziałam udokumentowane starannie na zdjęciach.
Razem  z Gośćmi przyjechała do mnie sadzonka Surmii (katalpa), kilka sadzonek motylich krzewów, czyli Budleja (omżyn), sadzonka płożącego iglaka (znalazłam mu miejsce na skarpie) i wysiane ręką Gosi bratki.
Dziękuję :)
Budleję stosowała medycyna tradycyjna jako lek na wątrobę i schorzenia oddechowe.
Wyciągi z Budlei działają przeciwalergicznie, przeciwzapalnie, zapobiegają wysiękom z naczyń krwionośnych, stabilizują i ochraniają błony komórkowe i wymiatają wolne rodniki. Ochraniają strukturę DNA. Przyspieszają też rozkład nadmiaru tłuszczu w tkankach.
Wyciągi z budlei i niszczą  patogenne wirusy i bakterie, odtruwają, pomagają usuwać toksyczne produkty przemiany materii wraz ze zwiększoną ilością moczu.
Używane zewnętrznie pomagają leczyć rany, wrzody, pielęgnują skórę, chronią przed UV.

Łyżkę liści lub liści i kwiatów zalać szklanką wrzątku, zaparzać do 30 minut. Można w termosie.
Pić do dwóch szklanek dziennie, w wyżej wymienionych problemach, a także w astmie, nieżytach układu oddechowego, moczowego, problemach wątrobowych, chorobach skórnych (połączyć z przemywaniem i okładami), do przemywania skóry z problemami alergicznymi.
Do kosmetyków najlepiej wykonać nalewkę (jedna część liści i kwiatów na pięć części alkoholu).
Można nalewkę także zażywać (zamiast naparu) w ilości 5-10 ml 3x dziennie, rozpuszczoną w 100 ml wody.

W balonie 15 litrowym, największym jaki mam, znów bulka sobie energicznie  wino z kwiatów bzu czarnego, bo zeszłoroczne- nastawione  w eksperymentalnej ilości-  okazało się tak dobre, że się rozeszło bez śladu jeszcze z końcem zimy. "Moc maczugi" przeszła mu po jakimś miesiącu od ostatniego opisu, złagodniało i stało się bardzo przyjemne choć nadal oryginalne. Przemiany jakie przechodziło, były zaskakujące i szkoda, że nie doczekało degustacji po roku od nastawienia.  Może tegoroczne doczeka.

W lesie kurki i prawdziwki, ale nie bywam, tnę i wożę taczką drewno do drewutni, wyrywam chwasty, porządkuję potrzebne pomieszczenia gospodarcze, zajmuję się sianem, kozami, koszeniem połaci przydomowych- zielonych i padam wieczorkiem.
Jest jednak szansa, że za parę dni dogonię zaległości i rzeczone kurki wylądują w garnuszku :)